Jest coś absurdalnego w sytuacji, gdzie leży się bez majtek na fotelu, z wypiętym bobrem w stronę bliżej nieznanego Ci faceta. Leżysz, patrzysz w sufit, nucisz, w czasie gdy obcy facet pakuje Ci rękę po nadgarstek w wiadome miejsce. Absurd wzmaga się jeszcze, gdy w czasie tej czynności on zadaje Ci pytanie typu: "Co tam w szkole?" lub "Co zamierzasz robić na sylwestra?". Nie czuję się zażenowana, śmieję się w duchu czując absurd tego wszystkiego, i odpowiadam zgodnie z prawdą. Bo na tym fotelu się nie kłamie.
Latam z gołym tyłkiem i zza drzwi odkrzykuję na zadawane mi pytania, śmiejemy się, gadamy o pierdołach, jest fajnie.
Gabinet ginekologiczny to najbardziej absurdalne miejsce na świecie.
czwartek, grudnia 30, 2010
poniedziałek, grudnia 27, 2010
Po(d)świętnie
Święta skończyły się tak samo szybko, jak się zaczęły. Kolejny rok już prawie odhaczony w kalendarzu. Czuję się staro.
Ale święta były całkiem fajne - udane prezenty, mnóstwo pysznego jedzenia, piękna choinka, leżenie z książką na kanapie, zapach mandarynek i grzanego wina. Jest całkiem fajnie.
Tylko dlaczego tak strasznie brakuje mi motywacji do zrobienia czegokolwiek?
Help wanted. Needed.
Ale święta były całkiem fajne - udane prezenty, mnóstwo pysznego jedzenia, piękna choinka, leżenie z książką na kanapie, zapach mandarynek i grzanego wina. Jest całkiem fajnie.
Tylko dlaczego tak strasznie brakuje mi motywacji do zrobienia czegokolwiek?
Help wanted. Needed.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
wtorek, grudnia 21, 2010
Złośliwość losu
Sytuacja rodem z Monty Pythona:
młoda, piękna dziewczyna idzie pod rękę ze starszym, brzuchatym panem pod pięćdziesiątkę. Trzyma się za jego ramię, bo jest zima i ślisko, a ona ma na sobie wysokie obcasy. Młody przystojny chłopak zwraca na nią uwagę, uśmiecha się, wyobraża sobie różne rzeczy. Ale nie nawiąże kontaktu, bo (uwaga, uwaga!) myśli, że ten pan to mąż tej dziewczyny, więc sprawa jest przesądzona.
No ja wiem, że mamy XXI wiek i bariery wiekowe już nie stanowią problemu, że zdarzają się różne sytuacje, ale na miłość boską, czy córka nie może iść pod ramię z własnym ojcem, żeby nie zostać uznaną za jego młodszą kochankę/żonę? :)
I co mnie wtedy podkusiło, żeby zakładać ten złoty pierścionek?!
Przystojnemu chłopakowi zostało wszystko wyjaśnione, więc pewnie odetchnął z ulgą, ale to nie zmienia faktu, że, z różnych powodów, nie pójdziemy razem na kawę, by się z tego wszystkiego pośmiać...
młoda, piękna dziewczyna idzie pod rękę ze starszym, brzuchatym panem pod pięćdziesiątkę. Trzyma się za jego ramię, bo jest zima i ślisko, a ona ma na sobie wysokie obcasy. Młody przystojny chłopak zwraca na nią uwagę, uśmiecha się, wyobraża sobie różne rzeczy. Ale nie nawiąże kontaktu, bo (uwaga, uwaga!) myśli, że ten pan to mąż tej dziewczyny, więc sprawa jest przesądzona.
No ja wiem, że mamy XXI wiek i bariery wiekowe już nie stanowią problemu, że zdarzają się różne sytuacje, ale na miłość boską, czy córka nie może iść pod ramię z własnym ojcem, żeby nie zostać uznaną za jego młodszą kochankę/żonę? :)
I co mnie wtedy podkusiło, żeby zakładać ten złoty pierścionek?!
Przystojnemu chłopakowi zostało wszystko wyjaśnione, więc pewnie odetchnął z ulgą, ale to nie zmienia faktu, że, z różnych powodów, nie pójdziemy razem na kawę, by się z tego wszystkiego pośmiać...
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, grudnia 17, 2010
something's wrong
Normalnie kocham święta Bożego Narodzenia. Klimat, śnieg, jedzenie, strojność, choinki, światełka, kolory i zapachy. Normalnie to wszystko wywołuje na mojej twarzy uśmiech od ucha do ucha, który nie znika aż do stycznia.
W tym roku jest jednak trochę inaczej, bo mimo, że czuję zbliżający się nastrój to jednak coś w duszy nie daje mi spokoju i mnie nieustannie zasmuca.
Te święta będą dla mnie inne niż w ostatnich dwóch latach. Nie będzie podwójnego ubierania choinki, pieczenia ciasteczek, walki o anielskie włosy. Nie będzie leżenia przed kominkiem, obijania się, oglądania GP, śmiechów, zabaw z psami. To wszystko, i jeszcze więcej, odeszło wraz z moją drugą rodziną, a w zasadzie z rodziną M.
Przez te lata sama stałam się jej częścią, byłam z nimi tak związana, że oczywistym wydawało się dzielenie z nimi smutków i radości. W tym roku tej radości nie podzielę, bo nie mam już takiego prawa - i dlatego łzy spływają mi po policzkach.
Może kiedyś popełniłam błąd pozwalając sobie aż tak bardzo się z nimi związać, poczuć się jak rodzina, ale wtedy nie myślałam o konsekwencji, która spadnie na mnie w momencie rozstania. Bo nie myślałam o rozstaniu w ogóle.
Rozstając się z M. rozstałam się też z jego rodziną, którą kochałam nad życie.
Zastanawiam się teraz nad sensem wiązania się z ludźmi, bo w takich momentach mam ochotę zostać pustelnikiem. Mam wielką tendencję do przywiązywania się do osób, miejsc, przedmiotów - gdy przychodzi mi się z nimi rozstać, czuję jakby ktoś wyrwał mi kawałek mojego ciała, czegoś bliskiego. Tej dziury nie da się zasklepić, można udawać przez jakiś czas, że jej nie ma, ale to nie zmienia faktu, że coś lub ktoś odeszło w przeszłość już na zawsze.
Nie umiem tego zaakceptować, czuję się wytrącona z równowagi, niepełna, bez sensu. Brakuje mi ich, tak jak brakuje mi M.
W tym roku jest jednak trochę inaczej, bo mimo, że czuję zbliżający się nastrój to jednak coś w duszy nie daje mi spokoju i mnie nieustannie zasmuca.
Te święta będą dla mnie inne niż w ostatnich dwóch latach. Nie będzie podwójnego ubierania choinki, pieczenia ciasteczek, walki o anielskie włosy. Nie będzie leżenia przed kominkiem, obijania się, oglądania GP, śmiechów, zabaw z psami. To wszystko, i jeszcze więcej, odeszło wraz z moją drugą rodziną, a w zasadzie z rodziną M.
Przez te lata sama stałam się jej częścią, byłam z nimi tak związana, że oczywistym wydawało się dzielenie z nimi smutków i radości. W tym roku tej radości nie podzielę, bo nie mam już takiego prawa - i dlatego łzy spływają mi po policzkach.
Może kiedyś popełniłam błąd pozwalając sobie aż tak bardzo się z nimi związać, poczuć się jak rodzina, ale wtedy nie myślałam o konsekwencji, która spadnie na mnie w momencie rozstania. Bo nie myślałam o rozstaniu w ogóle.
Rozstając się z M. rozstałam się też z jego rodziną, którą kochałam nad życie.
Zastanawiam się teraz nad sensem wiązania się z ludźmi, bo w takich momentach mam ochotę zostać pustelnikiem. Mam wielką tendencję do przywiązywania się do osób, miejsc, przedmiotów - gdy przychodzi mi się z nimi rozstać, czuję jakby ktoś wyrwał mi kawałek mojego ciała, czegoś bliskiego. Tej dziury nie da się zasklepić, można udawać przez jakiś czas, że jej nie ma, ale to nie zmienia faktu, że coś lub ktoś odeszło w przeszłość już na zawsze.
Nie umiem tego zaakceptować, czuję się wytrącona z równowagi, niepełna, bez sensu. Brakuje mi ich, tak jak brakuje mi M.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
sobota, grudnia 11, 2010
Zbiorczy
Z lenistwa, a może i z braku większej potrzeby nie pisałam tutaj od jakiegoś czasu. Dzisiaj więc w ramach zadośćuczynienia walnę combo, czyli zbiór wszystkiego tego, co zdarzyło się w ciągu tego czasu. Taka wyliczanka, życie w skrócie.
Pierwsze narty w tym sezonie, śnieg, ja i Ty, zmarznięte policzki i gorąca czekolada na stoku. A potem już w sumie tylko gorzej. Cały tydzień choroby, okropnego cierpienia nie do wytrzymania, nieprzespane noce, gorączki, płacz z bólu i tak w kółko. Potem trochę lepiej. Przytulanki w łóżku, pieczenie pierniczków, przemeblowanie, polepszenie samopoczucia, relaks.
Parabola.
Ps. Wiecie, że już niedługo święta? Yay :)
Pierwsze narty w tym sezonie, śnieg, ja i Ty, zmarznięte policzki i gorąca czekolada na stoku. A potem już w sumie tylko gorzej. Cały tydzień choroby, okropnego cierpienia nie do wytrzymania, nieprzespane noce, gorączki, płacz z bólu i tak w kółko. Potem trochę lepiej. Przytulanki w łóżku, pieczenie pierniczków, przemeblowanie, polepszenie samopoczucia, relaks.
Parabola.
Ps. Wiecie, że już niedługo święta? Yay :)
czwartek, grudnia 02, 2010
Dzień z pocztówki
Zawsze gdy mam w rękach zimowe pocztówki i patrzę na te ośnieżone choinki, metrowe zaspy, słońce przedzierające się przez wierzchołki drzew, które oświetla dziewiczy i niczym nie skażony śnieg, mam wrażenie, że to wszystko to złuda.
Dzisiejszego dnia jednak sama stałam się częścią tej pocztówki i uwierzyłam, że ta magia wcale nie jest wytworzona za pomocą photoshopa.
Mróz, słońce, metrowe zaspy śniegu i dwa konie przedzierające się przez lodową pustynię, jaką stały się okoliczne pola. Nie widać drogi, nie widać końca, nie widać niczyich śladów. Tylko my, na grzbietach koni zagrzebanych po pas, a przed nami las na horyzoncie. Mróz szczypie w uszy, słońce przypieka policzki, śnieg skrzypi pod kopytami i jak okiem sięgnął pustka i cisza.
Las zimowy jest niezwykle przyjemnym zjawiskiem. Drzewa otulone kołderką ze śniegu błyszczą w słońcu jak najpiękniejsze klejnoty, jest ciepło i bezwietrznie, można usłyszeć własne bicie serca. Sarny jedna po drugiej przebiegają nam przed nosem, nie boją się, bośmy swoi. Przeskakują leśne parowy i zwalone drzewa, niemal unoszą się nad śniegiem. Jest pięknie.
Galopujemy długimi leśnymi ścieżkami, zostawiając za sobą śniegową kurzawę, przeganiamy się na dróżkach, strząsamy sobie za kołnierze śnieg z ciężko zwisających świerkowych gałęzi, ślizgamy się na oblodzonych alejkach. I powoli przez wielkie zaspy na polu wracamy do domu. Konie dyszą ciężko, para unosi się z nad ich rozgrzanych ciał i pysków, idą raźniej, bo wyczuwają bliski powrót do domu. I my także, zmęczeni, zmarznięci, ale uśmiechnięci od ucha do ucha wracamy do naszej stajni.
Było niesamowicie, nie da się tego ująć w słowach. Kogo nie było tam dzisiaj z nami, niech żałuje, bo przegapił naprawdę jeden z najlepszych wyjazdów w życiu.
Ja sama żałuję tylko, że nie wzięłam ze sobą aparatu...
Dzisiejszego dnia jednak sama stałam się częścią tej pocztówki i uwierzyłam, że ta magia wcale nie jest wytworzona za pomocą photoshopa.
Mróz, słońce, metrowe zaspy śniegu i dwa konie przedzierające się przez lodową pustynię, jaką stały się okoliczne pola. Nie widać drogi, nie widać końca, nie widać niczyich śladów. Tylko my, na grzbietach koni zagrzebanych po pas, a przed nami las na horyzoncie. Mróz szczypie w uszy, słońce przypieka policzki, śnieg skrzypi pod kopytami i jak okiem sięgnął pustka i cisza.
Las zimowy jest niezwykle przyjemnym zjawiskiem. Drzewa otulone kołderką ze śniegu błyszczą w słońcu jak najpiękniejsze klejnoty, jest ciepło i bezwietrznie, można usłyszeć własne bicie serca. Sarny jedna po drugiej przebiegają nam przed nosem, nie boją się, bośmy swoi. Przeskakują leśne parowy i zwalone drzewa, niemal unoszą się nad śniegiem. Jest pięknie.
Galopujemy długimi leśnymi ścieżkami, zostawiając za sobą śniegową kurzawę, przeganiamy się na dróżkach, strząsamy sobie za kołnierze śnieg z ciężko zwisających świerkowych gałęzi, ślizgamy się na oblodzonych alejkach. I powoli przez wielkie zaspy na polu wracamy do domu. Konie dyszą ciężko, para unosi się z nad ich rozgrzanych ciał i pysków, idą raźniej, bo wyczuwają bliski powrót do domu. I my także, zmęczeni, zmarznięci, ale uśmiechnięci od ucha do ucha wracamy do naszej stajni.
Było niesamowicie, nie da się tego ująć w słowach. Kogo nie było tam dzisiaj z nami, niech żałuje, bo przegapił naprawdę jeden z najlepszych wyjazdów w życiu.
Ja sama żałuję tylko, że nie wzięłam ze sobą aparatu...
środa, grudnia 01, 2010
Pociąg do piękna
To nie jest tak, że na świecie są sami piękni ludzie. Brzydcy też są. I bez znaczenia jak często będziemy mówić o "pięknie wewnętrznym" ("które jest najważniejsze") i tak zawsze wybierzemy tego/tą, który jest przystojny/piękna, ma zniewalający uśmiech, świetną figurę/budowę ciała, piękną twarz. Nikt z własnego wyboru nie chce być z osobą brzydką, nieatrakcyjną, taką, która mu się nie podoba, taką, która go nie pociąga fizycznie.
Jak to jest, że gdy podrywa mnie mało atrakcyjny facet, w którego towarzystwie przebywam, czuję się mało komfortowo? Poczułam to dzisiaj bardzo wyraźnie. Chciałam zniknąć, zapaść się pod ziemię, byle tylko nie wpatrywał się we mnie tym maślanym wzrokiem ktoś, kto jest, najogólniej mówiąc, nieatrakcyjny fizycznie.
Patrzył na mnie jak na jedzenie, uśmiechał się, żartował, a ja czułam zażenowanie, że nie mogę czuć się swobodnie. Och, jak bardzo ta sytuacja się zmienia, gdy po drugiej stronie stołu siedzi atrakcyjny młodzieniec, do którego aż się zęby szczerzą i ślinka leci. Wtedy nie interesuje mnie nic innego niż on sam i jego osoba.
To wszystko brzmi okropnie płytko, ale tak naprawdę każdy z nas szuka dla siebie kogoś równie atrakcyjnego, lub bardziej atrakcyjnego od siebie. Nikt nie chce być z grubymi/łysiejącymi/krzywonogimi/włochatymi etc. każdy chce piękna. Na szczęście piękno jest pojmowane na milion sposobów, dlatego właściwie wszyscy znajdziemy swoich amatorów prędzej czy później.
Nie uważam, że jestem potomkinią Afrodyty, ale uważam się za atrakcyjną kobietę. Można mi wiele zarzucać, bo wszystko zależy od indywidualnych gustów i upodobań, ale generalnie rzecz biorąc, gdy staję przed lustrem to uśmiecham się do siebie i swojego ciała. I tego samego szukam u potencjalnego partnera (oczywiście nie tylko tego). Jeżeli facet mi się podoba, pociąga, sprawia, że go pożądam to jest to pierwszy krok do dalszej znajomości i kolejnych etapów poznawania. Jeszcze nigdy nie było tak, żebym na tym pierwszym etapie pozostała, bo gdybym chciała mieć kogoś tylko dla samego piękna to już wolałabym wykupić sobie karnet do Luwru i tam zażywać spotkań z pięknem każdego dnia. Atrakcyjny wygląd to nie wszystko, ale bardzo dużo i uważam, że bez tego fizycznego przyciągania nie ma mowy o tworzeniu czegoś więcej.
Miałam ten wpis zakończyć jakąś ładną puentą, ale nie mam pomysłu.
Więc koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba?
Jak to jest, że gdy podrywa mnie mało atrakcyjny facet, w którego towarzystwie przebywam, czuję się mało komfortowo? Poczułam to dzisiaj bardzo wyraźnie. Chciałam zniknąć, zapaść się pod ziemię, byle tylko nie wpatrywał się we mnie tym maślanym wzrokiem ktoś, kto jest, najogólniej mówiąc, nieatrakcyjny fizycznie.
Patrzył na mnie jak na jedzenie, uśmiechał się, żartował, a ja czułam zażenowanie, że nie mogę czuć się swobodnie. Och, jak bardzo ta sytuacja się zmienia, gdy po drugiej stronie stołu siedzi atrakcyjny młodzieniec, do którego aż się zęby szczerzą i ślinka leci. Wtedy nie interesuje mnie nic innego niż on sam i jego osoba.
To wszystko brzmi okropnie płytko, ale tak naprawdę każdy z nas szuka dla siebie kogoś równie atrakcyjnego, lub bardziej atrakcyjnego od siebie. Nikt nie chce być z grubymi/łysiejącymi/krzywonogimi/włochatymi etc. każdy chce piękna. Na szczęście piękno jest pojmowane na milion sposobów, dlatego właściwie wszyscy znajdziemy swoich amatorów prędzej czy później.
Nie uważam, że jestem potomkinią Afrodyty, ale uważam się za atrakcyjną kobietę. Można mi wiele zarzucać, bo wszystko zależy od indywidualnych gustów i upodobań, ale generalnie rzecz biorąc, gdy staję przed lustrem to uśmiecham się do siebie i swojego ciała. I tego samego szukam u potencjalnego partnera (oczywiście nie tylko tego). Jeżeli facet mi się podoba, pociąga, sprawia, że go pożądam to jest to pierwszy krok do dalszej znajomości i kolejnych etapów poznawania. Jeszcze nigdy nie było tak, żebym na tym pierwszym etapie pozostała, bo gdybym chciała mieć kogoś tylko dla samego piękna to już wolałabym wykupić sobie karnet do Luwru i tam zażywać spotkań z pięknem każdego dnia. Atrakcyjny wygląd to nie wszystko, ale bardzo dużo i uważam, że bez tego fizycznego przyciągania nie ma mowy o tworzeniu czegoś więcej.
Miałam ten wpis zakończyć jakąś ładną puentą, ale nie mam pomysłu.
Więc koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba?
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, listopada 28, 2010
Tick, tick, tick. That's the sound of your life running out.
Czas mknie jak zwariowany. Nie zatrzymuje się na światłach, ignoruje przejścia dla pieszych i wygrażające staruszki, pędzi przed siebie zdeterminowany na całego.
Minął rok od czasu, gdy spędziłam ten wieczór razem z Nim na kamiennogórskim pogotowiu. Szałowe andrzejki. Krew, szwy i ból odeszły już dawno w zapomnienie. On nie. Daje wyraz swojego istnienia przeciągając się leniwie jak kot i wyłączając budziki, żeby pospać jeszcze ciut dłużej. Śpimy na łyżeczkę, patrzymy sobie w oczy, budzimy się razem i niby wszystko jest dokładnie tak samo. Nie, właściwie to nic nie jest takie samo.
Zdaję sobie sprawę z upływającego czasu, z tego, że nigdy już nic nie będzie takie, jakie było. Ba, podobne nawet. Chcę, żeby było lepiej, ale wiem, że może to być tylko pobożne życzenie.
Zamykam oczy i myślę, że nie chcę myśleć. Chcę żyć, uśmiechać się, cieszyć, nie mieć zmartwień. Chcę leżeć przed kominkiem, patrzeć na padający za oknem śnieg, czuć to ciepło i spokój ducha, który czułam kiedyś, dawno temu.
Czas biegnie jak szalony, życie ucieka przed oczami, a jedyne o czym marzę to przestać to pisać i się przytulić.
I bynajmniej nie do pluszowego lisa.
Minął rok od czasu, gdy spędziłam ten wieczór razem z Nim na kamiennogórskim pogotowiu. Szałowe andrzejki. Krew, szwy i ból odeszły już dawno w zapomnienie. On nie. Daje wyraz swojego istnienia przeciągając się leniwie jak kot i wyłączając budziki, żeby pospać jeszcze ciut dłużej. Śpimy na łyżeczkę, patrzymy sobie w oczy, budzimy się razem i niby wszystko jest dokładnie tak samo. Nie, właściwie to nic nie jest takie samo.
Zdaję sobie sprawę z upływającego czasu, z tego, że nigdy już nic nie będzie takie, jakie było. Ba, podobne nawet. Chcę, żeby było lepiej, ale wiem, że może to być tylko pobożne życzenie.
Zamykam oczy i myślę, że nie chcę myśleć. Chcę żyć, uśmiechać się, cieszyć, nie mieć zmartwień. Chcę leżeć przed kominkiem, patrzeć na padający za oknem śnieg, czuć to ciepło i spokój ducha, który czułam kiedyś, dawno temu.
Czas biegnie jak szalony, życie ucieka przed oczami, a jedyne o czym marzę to przestać to pisać i się przytulić.
I bynajmniej nie do pluszowego lisa.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, listopada 21, 2010
Kocham Joannę Szczepkowską
Za jej cięty język, trafne uwagi, bezbłędne wytykanie palcem tego, co powinno być wytknięte. Co tydzień z niecierpliwością czekam na jej felieton w "WO", a gdy zamiast jej pojawia się czyjś inny - odczuwam zaburzenie mojego harmonogramu leniwej soboty.
Niemal za każdym razem po przeczytaniu jej tekstu kiwam potakująco głową, bo w stu procentach zgadzam się z tym, co pisze. Jakby siedziała w mojej duszy i przelewała jej zawartość na swoje felietony, czego jak tak świetnie nie potrafię.
Felieton z 20 listopada, zatytułowany "Lokator marzeń" dotknął mnie tak bardzo, że musiałam coś z tym zrobić. W zasadzie ostatnio czego tylko się nie dotknę znajduję smutne odniesienie do mojej rzeczywistości, wobec czego odnoszę wrażenie jakoby wszyscy na świecie pisali o tym co w mojej trawie piszczy. Świadczy to o mojej pospolitości? Czy może już raczej o pewnej obsesji szukania siebie wszędzie, gdzie nie spojrzę? Nieważne.
Tekst Szczepkowskiej dotknął mnie do żywego. Widzę tam siebie, widzę jego, widzę masę młodych ludzi, żyjących w ten sposób. Żyjących marzeniem, wyobrażeniem, snem, wizją czegoś nieosiągalnego. Zamiast sięgać po to, co możemy zdobyć, co jest możliwe do osiągnięcia, wymyślamy miliony spraw i rzeczy, których nie możemy mieć. Fantazjujemy, przebywamy w świecie nierzeczywistym, bo z tym rzeczywistym nie chcemy się stykać.
"Niestety, bardzo, bardzo wspomagająca w takim "wymarzonym" życiu jest kultura SMS-ów. Czeka się przecież na dźwięk wiadomości znacznie częściej niż na człowieka, który, skoro ma czas wysyłać co minutę kilka zdań, to równie dobrze mógłby się spotkać."
Ale nie chce się spotkać. Nie chce żyć tym, co jest realne, zwykłe, błahe, prawdziwe. Woli żyć złudzeniami, jakie dają nam fantazje i wyobrażenia. Wysłanie kilku SMS-ów nic nie kosztuje, zajmuje nam kilka sekund życia, nie wymaga zaangażowania uczuciowego, tylko kawałka wyobraźni, fantazji, polotu pisarskiego. Nie wymaga stawania twarzą w twarz z problemami, jakie stawia przed nami życie, bo w SMS-ach pisze się zwykle rzeczy miłe, flirtujące, zaczepne. To taki miły break od życia. Ale ten break często przedłuża się i ciągnie w nieskończoność. Człowiek żyje tymi chwilami, a samo życie jest dla niego tylko przerwą.
Fantazje są o wiele piękniejsze niż życie prawdziwe, nie mogę się nie zgodzić. Ale kiedyś będą musiały się skończyć, nadejdzie czas zderzenia się z twardą ścianą rzeczywistości, której nie da się pokonać pisząc SMS-a.
Mój nadszedł już dawno.
Niemal za każdym razem po przeczytaniu jej tekstu kiwam potakująco głową, bo w stu procentach zgadzam się z tym, co pisze. Jakby siedziała w mojej duszy i przelewała jej zawartość na swoje felietony, czego jak tak świetnie nie potrafię.
Felieton z 20 listopada, zatytułowany "Lokator marzeń" dotknął mnie tak bardzo, że musiałam coś z tym zrobić. W zasadzie ostatnio czego tylko się nie dotknę znajduję smutne odniesienie do mojej rzeczywistości, wobec czego odnoszę wrażenie jakoby wszyscy na świecie pisali o tym co w mojej trawie piszczy. Świadczy to o mojej pospolitości? Czy może już raczej o pewnej obsesji szukania siebie wszędzie, gdzie nie spojrzę? Nieważne.
Tekst Szczepkowskiej dotknął mnie do żywego. Widzę tam siebie, widzę jego, widzę masę młodych ludzi, żyjących w ten sposób. Żyjących marzeniem, wyobrażeniem, snem, wizją czegoś nieosiągalnego. Zamiast sięgać po to, co możemy zdobyć, co jest możliwe do osiągnięcia, wymyślamy miliony spraw i rzeczy, których nie możemy mieć. Fantazjujemy, przebywamy w świecie nierzeczywistym, bo z tym rzeczywistym nie chcemy się stykać.
"Niestety, bardzo, bardzo wspomagająca w takim "wymarzonym" życiu jest kultura SMS-ów. Czeka się przecież na dźwięk wiadomości znacznie częściej niż na człowieka, który, skoro ma czas wysyłać co minutę kilka zdań, to równie dobrze mógłby się spotkać."
Ale nie chce się spotkać. Nie chce żyć tym, co jest realne, zwykłe, błahe, prawdziwe. Woli żyć złudzeniami, jakie dają nam fantazje i wyobrażenia. Wysłanie kilku SMS-ów nic nie kosztuje, zajmuje nam kilka sekund życia, nie wymaga zaangażowania uczuciowego, tylko kawałka wyobraźni, fantazji, polotu pisarskiego. Nie wymaga stawania twarzą w twarz z problemami, jakie stawia przed nami życie, bo w SMS-ach pisze się zwykle rzeczy miłe, flirtujące, zaczepne. To taki miły break od życia. Ale ten break często przedłuża się i ciągnie w nieskończoność. Człowiek żyje tymi chwilami, a samo życie jest dla niego tylko przerwą.
Fantazje są o wiele piękniejsze niż życie prawdziwe, nie mogę się nie zgodzić. Ale kiedyś będą musiały się skończyć, nadejdzie czas zderzenia się z twardą ścianą rzeczywistości, której nie da się pokonać pisząc SMS-a.
Mój nadszedł już dawno.
Kategorie:
przemyślenia własne,
wyczytane,
życie codzienne
sobota, listopada 20, 2010
Ile to się człowiek musi narobić...
Właśnie przeczytałam, że aby spalić kalorie z mojej dzisiejszej kolacji musiałabym uprawiać seks przez jakieś 250 minut. Hm, łączenie przyjemnego z pożytecznym?
Ktoś chętny pomóc w walce z otyłością? (Swoją drogą, 250 minut brzmi prawie niemożliwie...)
Ps. Właśnie w Trójce leci audycja z Kings of Leon - kto to czyta niech natychmiast przestanie i zacznie słuchać Trójki! ;)
Ktoś chętny pomóc w walce z otyłością? (Swoją drogą, 250 minut brzmi prawie niemożliwie...)
Ps. Właśnie w Trójce leci audycja z Kings of Leon - kto to czyta niech natychmiast przestanie i zacznie słuchać Trójki! ;)
Kategorie:
muzyka,
przemyślenia własne,
życie codzienne
Ty, co nie lubisz trawy - who you wanna be?
Czwartkowy koncert Łąki Łan był chyba najpozytywniejszym wydarzeniem mojego życia. Niesamowita atmosfera, fajny klub, genialna muzyka i kapela, na której widok człowiek nie może się nie uśmiechać.
Wyskakałam się, wypogowałam, wyśpiewałam, zdarłam gardło na ulubionych kawałkach, naśmiałam się jak norka. Najlepszy koncert ever!
No bo powiedzcie mi, na którym koncercie rozdają cukierki, rzucają kwiaty i dmuchane żaby, są fajerwerki, wokalista śpiewa do pluszowej gąsienicy i popija z różowej konewki-słonika? Czy na jakimkolwiek koncercie na świecie spotkacie Paprodziada, MegaMotyla, Jeżusia Mariana, Ponia Kolnego, Bonka i Zająca Cokictokloca? Tylko na Łąki Łan!
Niesamowicie pozytywne wydarzenie. Na następny koncert koniecznie muszę wyposażyć się we własne czułki.
A poza tym:
fajni ludzie, nowi znajomi, nowe miejsca, dawno nie widziany przyjaciel, tradycyjny wrocławski kebab i ozdoby świąteczne w listopadzie.
Love Wrocław <3
Wyskakałam się, wypogowałam, wyśpiewałam, zdarłam gardło na ulubionych kawałkach, naśmiałam się jak norka. Najlepszy koncert ever!
No bo powiedzcie mi, na którym koncercie rozdają cukierki, rzucają kwiaty i dmuchane żaby, są fajerwerki, wokalista śpiewa do pluszowej gąsienicy i popija z różowej konewki-słonika? Czy na jakimkolwiek koncercie na świecie spotkacie Paprodziada, MegaMotyla, Jeżusia Mariana, Ponia Kolnego, Bonka i Zająca Cokictokloca? Tylko na Łąki Łan!
Niesamowicie pozytywne wydarzenie. Na następny koncert koniecznie muszę wyposażyć się we własne czułki.
A poza tym:
fajni ludzie, nowi znajomi, nowe miejsca, dawno nie widziany przyjaciel, tradycyjny wrocławski kebab i ozdoby świąteczne w listopadzie.
Love Wrocław <3
Kategorie:
muzyka,
Wydarzenia,
życie codzienne
wtorek, listopada 16, 2010
Jesteśmy (niepo)ważni
Śmieją się z nas na całym świecie. Z nas, Polaków.
Z naszego katolickiego zaścianka. Z polityków, POPiSów, bólu w krzyżu, z szopki smoleńskiej. Z podejścia do in vitro i aborcji. Z beretów wszelakiej maści. Z piłkarzy. Z najwyższego na świecie posągu Jezusa. Z prezydenta. Z eks prezydenta. Z eks prezydentowej i kota brata prezydenta. Śmieją się z buraczanego pola, które otacza nas zewsząd.
Nie mogę powiedzieć, że nie mają racji. Sama często mam uśmiech na twarzy. Politowania, niestety. Bo tego, co dzieje się w tym kraju nawet Monty Python by nie wymyślił. Polska, kraj absurdu, wszystko tu jest jak w gabinecie luster. Ważne sprawy wydają się nieważne, zaś to, co jest nieistotne urasta do rangi narodowego problemu. Tu nic nie jest normalne. Aż dziw, że drzewa nie rosną do góry korzeniami, a koty nie szczekają.
Jak być patriotą w państwie, które przedstawia taki obraz? Które swoim obywatelom rzuca kłody pod nogi w każdym możliwym momencie, które kompromituje nas na arenie międzynarodowej i sprawia, że powiedzenie w świecie 'jestem z Polski' ciężko przechodzi przez gardło.
I co z tego, że mamy historię, powstania, wojny, bitwy, zrywy narodowe. Czy należy chwalić się się tym, że przelewaliśmy swoją i cudzą krew, na dodatek kilkaset lat temu? Doceniam historię, ale w tym państwie żyje się nią zdecydowanie częściej, niż życiem teraźniejszym (nie mówiąc o przyszłym!). Nigdy nie zbudujemy niczego, ciągle oglądając się wstecz.
Nie jestem patriotką. Moje państwo nie kocha mnie, zresztą z wzajemnością. Jestem przywiązana do ziemi, owszem. Ale nie zrobiłoby mi różnicy, gdybym od tych 21 lat mieszkała np. na południu Prowansji, albo Dalmacji. I kiedy już wyniosę się stąd będę tęsknić za widokiem z okna, za stadem sarenek, które od lat nas odwiedzają, za starą, usychającą brzozą, za moją stadniną, za tym, co mi bliskie. Ale nie za Polską jako taką.
Z naszego katolickiego zaścianka. Z polityków, POPiSów, bólu w krzyżu, z szopki smoleńskiej. Z podejścia do in vitro i aborcji. Z beretów wszelakiej maści. Z piłkarzy. Z najwyższego na świecie posągu Jezusa. Z prezydenta. Z eks prezydenta. Z eks prezydentowej i kota brata prezydenta. Śmieją się z buraczanego pola, które otacza nas zewsząd.
Nie mogę powiedzieć, że nie mają racji. Sama często mam uśmiech na twarzy. Politowania, niestety. Bo tego, co dzieje się w tym kraju nawet Monty Python by nie wymyślił. Polska, kraj absurdu, wszystko tu jest jak w gabinecie luster. Ważne sprawy wydają się nieważne, zaś to, co jest nieistotne urasta do rangi narodowego problemu. Tu nic nie jest normalne. Aż dziw, że drzewa nie rosną do góry korzeniami, a koty nie szczekają.
Jak być patriotą w państwie, które przedstawia taki obraz? Które swoim obywatelom rzuca kłody pod nogi w każdym możliwym momencie, które kompromituje nas na arenie międzynarodowej i sprawia, że powiedzenie w świecie 'jestem z Polski' ciężko przechodzi przez gardło.
I co z tego, że mamy historię, powstania, wojny, bitwy, zrywy narodowe. Czy należy chwalić się się tym, że przelewaliśmy swoją i cudzą krew, na dodatek kilkaset lat temu? Doceniam historię, ale w tym państwie żyje się nią zdecydowanie częściej, niż życiem teraźniejszym (nie mówiąc o przyszłym!). Nigdy nie zbudujemy niczego, ciągle oglądając się wstecz.
Nie jestem patriotką. Moje państwo nie kocha mnie, zresztą z wzajemnością. Jestem przywiązana do ziemi, owszem. Ale nie zrobiłoby mi różnicy, gdybym od tych 21 lat mieszkała np. na południu Prowansji, albo Dalmacji. I kiedy już wyniosę się stąd będę tęsknić za widokiem z okna, za stadem sarenek, które od lat nas odwiedzają, za starą, usychającą brzozą, za moją stadniną, za tym, co mi bliskie. Ale nie za Polską jako taką.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, listopada 14, 2010
Oczywiście, że się różnimy: nikt podobny do mnie by ze mną nie wytrzymał
Znów przerwa w pisaniu. Stwierdziłam po prostu, że nie ma co opisywać w kółko tego samego, bo to zaczyna być nudne. Jestem nudna, ciągle wpadam w te same banały, ciągle popełniam te same błędy i nie umiem się z tego wyrwać. Taka karma. Dla psów.
Nic mi się nie chce, nie mam motywacji do pisania, do nauki, nawet do wyjścia na dwór ,mimo że jest piękna pogoda. Znowu powracam do tego, co było jakiś czas temu. Niczego się nie nauczyłam, utknęłam w martwym punkcie.
Różnimy się. Ale to wcale nie znaczy, że jest mi z Tobą dobrze.
Ps. Na osłodę życia mam chociaż żelki brzoskwiniowe, jest super.
Nic mi się nie chce, nie mam motywacji do pisania, do nauki, nawet do wyjścia na dwór ,mimo że jest piękna pogoda. Znowu powracam do tego, co było jakiś czas temu. Niczego się nie nauczyłam, utknęłam w martwym punkcie.
Różnimy się. Ale to wcale nie znaczy, że jest mi z Tobą dobrze.
Ps. Na osłodę życia mam chociaż żelki brzoskwiniowe, jest super.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, listopada 07, 2010
think less play more
180 miłych wiadomości wylądowało w koszu. Nie mogę ich więcej czytać, bo powodują uśmiech na mojej twarzy, a to wcale nie pomaga utrzymywać trzeźwości myślenia. Uczucia przesłaniają mi wszystko, nie jestem w stanie obiektywnie spojrzeć na sprawę.
Znów doszłam do momentu, w którym żałuję, że nie mam amnezji, albo chociaż maszyny do cofania się w czasie. Uniknęłabym w ten sposób wielu rzeczy, które teraz odbijają się na mnie bolesnym echem.
Chcę coś zmienić, naprawdę chcę zmienić wszystko. I mimo że próbuję, ciągle czuję się jakbym nie drgnęła nawet o centymetr. Wszystko powraca do punktu zerowego. Może ja po prostu nie jestem zdolna do takiej zmiany? Może sama nie mam na tyle siły, by zmienić bieg rzeczy? W tej chwili czuję się tak słaba, że byle podmuch wiatru mógłby obrócić mnie w pył.
I jak tu nie czuć się totalnie beznadziejnie?
Thank you for making me
feel like I am guilty.
Making it easy to murder your sweet memory.
Znów doszłam do momentu, w którym żałuję, że nie mam amnezji, albo chociaż maszyny do cofania się w czasie. Uniknęłabym w ten sposób wielu rzeczy, które teraz odbijają się na mnie bolesnym echem.
Chcę coś zmienić, naprawdę chcę zmienić wszystko. I mimo że próbuję, ciągle czuję się jakbym nie drgnęła nawet o centymetr. Wszystko powraca do punktu zerowego. Może ja po prostu nie jestem zdolna do takiej zmiany? Może sama nie mam na tyle siły, by zmienić bieg rzeczy? W tej chwili czuję się tak słaba, że byle podmuch wiatru mógłby obrócić mnie w pył.
I jak tu nie czuć się totalnie beznadziejnie?
Thank you for making me
feel like I am guilty.
Making it easy to murder your sweet memory.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, listopada 01, 2010
Baby, oh baby
Dziś dowiedziałam się, że zostanę podwójną ciocią! Mój kuzyn i jego dziewczyna oznajmili nam, że spodziewają się dziecka, a w zasadzie bliźniaków:) Maluchy przyjdą na świat w maju, więc będziemy obchodzić wspólne urodziny.
Cieszę się ogromnie, bo w naszej rodzinie od wielu lat nie było małych dzieci, a tak zrobił się teraz ruch w interesie. A dwójka na raz to dopiero góra szczęścia!
W każdym razie, na najbliższy czas limit dzieci wykorzystano i nie ma co się spieszyć z następnymi.
Już nie mogę doczekać się na kupowanie małych sweterków i jednorożców na biegunach ;)
Cieszę się ogromnie, bo w naszej rodzinie od wielu lat nie było małych dzieci, a tak zrobił się teraz ruch w interesie. A dwójka na raz to dopiero góra szczęścia!
W każdym razie, na najbliższy czas limit dzieci wykorzystano i nie ma co się spieszyć z następnymi.
Już nie mogę doczekać się na kupowanie małych sweterków i jednorożców na biegunach ;)
so naive
Jestem naiwna. Jestem głupia. Jestem klasycznym książkowym przykładem kobiety, która wierzy, że ktoś zmieni się dla niej.
Z każdym szczekiem kluczy, dzwonkiem telefonu, nadchodzącym sms'em moje serce podskakuje wysoko do gardła, myśląc, że tym razem to na pewno to. A to tylko tata, listonosz, sms od Ery. I to uczucie zawodu, że jednak wszystko pozostało takie samo jak było - ja głupia, on - niezmienialny.
Chciałabym zabić to uczucie, bo przynosi ono tylko więcej cierpienia niż radości, ale coś we mnie nie pozwala na to. Ta bezdenna wiara, że tym razem to na pewno będzie to, że wszystko się zmieniło.
A już wiem, że jedyne co może się zmienić, to ja sama. I nie mogę na nikogo liczyć w tej materii.
Mimo wszystko, z każdym dzwonkiem do drzwi podrywam się do góry jak dobrze ułożony pies Pawłowa.
Z każdym szczekiem kluczy, dzwonkiem telefonu, nadchodzącym sms'em moje serce podskakuje wysoko do gardła, myśląc, że tym razem to na pewno to. A to tylko tata, listonosz, sms od Ery. I to uczucie zawodu, że jednak wszystko pozostało takie samo jak było - ja głupia, on - niezmienialny.
Chciałabym zabić to uczucie, bo przynosi ono tylko więcej cierpienia niż radości, ale coś we mnie nie pozwala na to. Ta bezdenna wiara, że tym razem to na pewno będzie to, że wszystko się zmieniło.
A już wiem, że jedyne co może się zmienić, to ja sama. I nie mogę na nikogo liczyć w tej materii.
Mimo wszystko, z każdym dzwonkiem do drzwi podrywam się do góry jak dobrze ułożony pies Pawłowa.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, października 29, 2010
Everyday
Nie, wcale nie piszę dlatego, że nie mam o czym. Przeciwnie, dzieje się bardzo dużo - w życiu, w mojej głowie. Ale jakoś nie umiem ogarnąć tego chaosu na tyle, by uwolnić go tutaj.
Staram się nie myśleć, ale to nie jest moją mocną stroną. Staram się nie dać ponosić emocjom, ale w tym również jestem kiepska. Siedzę po uszy w tym gównie, zamiast żyć życiem rzeczywistym.
Rozmyślam, fantazjuję, wyobrażam sobie, wspominam. Robię sobie krzywdę.
Wiem o potworze siedzącym we mnie i bezkarnie pozwalam mu sobą rządzić. Nie wiem, chyba wydaje mi się, że to samo przejdzie, jak katar albo wysypka. Że przeczekam, a on się schowa, zniknie sam z siebie i nie wróci.
Ale w życiu, jak to w życiu, rzadko bywa tak, jak tego chcemy.
Alkohol zdecydowanie nie pomaga.
Staram się nie myśleć, ale to nie jest moją mocną stroną. Staram się nie dać ponosić emocjom, ale w tym również jestem kiepska. Siedzę po uszy w tym gównie, zamiast żyć życiem rzeczywistym.
Rozmyślam, fantazjuję, wyobrażam sobie, wspominam. Robię sobie krzywdę.
Wiem o potworze siedzącym we mnie i bezkarnie pozwalam mu sobą rządzić. Nie wiem, chyba wydaje mi się, że to samo przejdzie, jak katar albo wysypka. Że przeczekam, a on się schowa, zniknie sam z siebie i nie wróci.
Ale w życiu, jak to w życiu, rzadko bywa tak, jak tego chcemy.
Alkohol zdecydowanie nie pomaga.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
środa, października 13, 2010
Gorąca trzynastka
13 to chyba moja ulubiona liczba. Nie wiem czy mogę powiedzieć, że szczęśliwa, bo różnie z nią w życiu bywało, ale mam do niej pewien sentyment.
Dokładnie 4 lata temu miałam skrzydła i unosiłam się nad chodnikiem, zahaczając głową o gałęzie drzew. Dokładnie 4 lata temu był piątek trzynastego, który sporo namieszał w moim życiu. I nie był pechowy.
Pamiętam dobrze (choć dziś sam jestem dziadkiem) jak lekko i cudownie się czułam, jak wydawało mi się, że świat jest kolorowy, piękny, mój. Zamiast krwi, w żyłach płynęła endorfina, zalewając mózg falami szczęścia i otumaniając do reszty.
To było cztery lata temu, a ja wciąż pamiętam jak pachniałeś i w co byłeś ubrany. Pamiętam jak waliło mi serce, gdy trzymaliśmy się za ręce, gdy się całowaliśmy. Pamiętam, że miałam ochotę ciągle się uśmiechać, podskakiwać, tańczyć.
Od tamtego dnia minęło dużo czasu, cztery lata, jakby nie patrzeć, to naprawdę długi okres. Wiele się zmieniło, my się zmieniliśmy, chociaż pewne rzeczy pozostały nietknięte.
I gdy myślę o tym co było, nadal slyszę echo motyli w moim brzuchu.
Dokładnie 4 lata temu miałam skrzydła i unosiłam się nad chodnikiem, zahaczając głową o gałęzie drzew. Dokładnie 4 lata temu był piątek trzynastego, który sporo namieszał w moim życiu. I nie był pechowy.
Pamiętam dobrze (choć dziś sam jestem dziadkiem) jak lekko i cudownie się czułam, jak wydawało mi się, że świat jest kolorowy, piękny, mój. Zamiast krwi, w żyłach płynęła endorfina, zalewając mózg falami szczęścia i otumaniając do reszty.
To było cztery lata temu, a ja wciąż pamiętam jak pachniałeś i w co byłeś ubrany. Pamiętam jak waliło mi serce, gdy trzymaliśmy się za ręce, gdy się całowaliśmy. Pamiętam, że miałam ochotę ciągle się uśmiechać, podskakiwać, tańczyć.
Od tamtego dnia minęło dużo czasu, cztery lata, jakby nie patrzeć, to naprawdę długi okres. Wiele się zmieniło, my się zmieniliśmy, chociaż pewne rzeczy pozostały nietknięte.
I gdy myślę o tym co było, nadal slyszę echo motyli w moim brzuchu.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, października 11, 2010
Zobacz, ile jesieni...
Korzystam z prawdopodobnie ostatnich dni pięknej jesieni. Wystawiam twarz do słońca, leżąc na trawie, obserwuję połyskliwą taflę wody, przelatujące sennie motyle. Szuram nogami w stertach kolorowych liści, uśmiecham się, wdycham upajający zapach lasu. Patrzę na błękitne niebo i ptaki odlatujące na południe.
Czasem tak ciężko jest mi powiedzieć jak się czuję, bo natłok myśli nie pozwala na chwilę wytchnienia i przystanku, ale dziś z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa.
Ps. Niewątpliwie na ten mój stan wpływa kilka czynników. Jednym z nich jest nowo odkryty zespół Ms. No One. Polecam bardzo, przyjemnie się ich słucha :)
Czasem tak ciężko jest mi powiedzieć jak się czuję, bo natłok myśli nie pozwala na chwilę wytchnienia i przystanku, ale dziś z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa.
Ps. Niewątpliwie na ten mój stan wpływa kilka czynników. Jednym z nich jest nowo odkryty zespół Ms. No One. Polecam bardzo, przyjemnie się ich słucha :)
Kategorie:
muzyka,
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, października 08, 2010
Bo do tanga...
Słucham tego kawałka i wszystko się we mnie gotuje. Czuję jak krew szybciej pulsuje pod skórą, fala gorąca zalewa momentalnie i w ciągu kilku sekund czuję się prawie jak przed orgazmem.
Ten kawałek nie jest rewelacyjny, śpiewa tam Ewan McGregor (...), ale kurwa, jak słyszę te skrzypce, gitarę, wycie, orkiestrę, chrypę to mam ochotę zerwać z siebie ubranie i wyć do księżyca. A potem zatańczyć podniecające, pełne pasji i namiętności tango.
No wiem, że nie jestem normalna, no wiem. Ale co ja poradzę, że takie coś nakręca mnie jak małe, niebieskie pigułki.
El tango de Roxanne - Ewan McGregor, Jose Feliciano, Jacek Koman
Edit: Właśnie to przemyślałam. To chyba podnieca mnie ta muzyka symfoniczna (bo tak samo się czuję słuchając kawałka Run away nagranego przez Digit All Love).
Także, nie chodźcie ze mną lepiej na koncerty muzyki orkiestrowej, bo narobię wam obciachu, gdy w trakcie jakiegoś monumentalnego kawałka odpłynie mi krew z twarzy, a powędruje w zgoła inne miejsce.
Ten kawałek nie jest rewelacyjny, śpiewa tam Ewan McGregor (...), ale kurwa, jak słyszę te skrzypce, gitarę, wycie, orkiestrę, chrypę to mam ochotę zerwać z siebie ubranie i wyć do księżyca. A potem zatańczyć podniecające, pełne pasji i namiętności tango.
No wiem, że nie jestem normalna, no wiem. Ale co ja poradzę, że takie coś nakręca mnie jak małe, niebieskie pigułki.
El tango de Roxanne - Ewan McGregor, Jose Feliciano, Jacek Koman
Edit: Właśnie to przemyślałam. To chyba podnieca mnie ta muzyka symfoniczna (bo tak samo się czuję słuchając kawałka Run away nagranego przez Digit All Love).
Także, nie chodźcie ze mną lepiej na koncerty muzyki orkiestrowej, bo narobię wam obciachu, gdy w trakcie jakiegoś monumentalnego kawałka odpłynie mi krew z twarzy, a powędruje w zgoła inne miejsce.
Kategorie:
muzyka,
przemyślenia własne,
życie codzienne
wtorek, października 05, 2010
Rozpierducha
Chaos, chaos in my bed.
Siedzę sobie pośrodku tego wielkiego burdelu w czapce, fioletowych skarpetkach i niebieskim misiowym szlafroku.
Po moim pokoju wala się tak dużo rzeczy, jakby mieszkało tu stado takich jak ja.
Kable na łóżku, koronkowe majtki na podłodze, świeczki, torebki, kaktusy i wełna. Wąsaty kubek, piżama, pluszowy lis, nerka, ciuchy, ciuchy i mnóstwo ciuchów.
Koty z kurzu walczą o najlepsze miejsca, manekin w uszance przygląda się z boku i dziękuje za to, że nie ma głowy, która mogłaby go od tego wszystkiego rozboleć.
A ja siedzę pośród tego wszystkiego, macham dużym palcem u nogi i słucham muzyki.
Tego mi dziś trzeba ;)
Siedzę sobie pośrodku tego wielkiego burdelu w czapce, fioletowych skarpetkach i niebieskim misiowym szlafroku.
Po moim pokoju wala się tak dużo rzeczy, jakby mieszkało tu stado takich jak ja.
Kable na łóżku, koronkowe majtki na podłodze, świeczki, torebki, kaktusy i wełna. Wąsaty kubek, piżama, pluszowy lis, nerka, ciuchy, ciuchy i mnóstwo ciuchów.
Koty z kurzu walczą o najlepsze miejsca, manekin w uszance przygląda się z boku i dziękuje za to, że nie ma głowy, która mogłaby go od tego wszystkiego rozboleć.
A ja siedzę pośród tego wszystkiego, macham dużym palcem u nogi i słucham muzyki.
Tego mi dziś trzeba ;)
poniedziałek, października 04, 2010
One last goodbye
How I needed you
How I bleed, now you're gone
In my dreams I see you
I awake so alone
I know you didn't want to leave
Your heart yearned to stay
But the strength I always loved in you
Finally gave way
Somehow I knew you would leave me this way
Somehow I knew you could never, never stay
And in the early morning light
After a silent, peaceful night
You took my heart away
In my dreams I can see you
I can tell you how I feel
In my dreams I can hold you
And it feels so real
I still feel the pain
I still feel your love
And somehow I knew you could never, never stay
And somehow I knew you would leave me
And in the early morning light
After a silent, peaceful night
You took my heart away
Oh I wish, I wish you could have stayed
How I bleed, now you're gone
In my dreams I see you
I awake so alone
I know you didn't want to leave
Your heart yearned to stay
But the strength I always loved in you
Finally gave way
Somehow I knew you would leave me this way
Somehow I knew you could never, never stay
And in the early morning light
After a silent, peaceful night
You took my heart away
In my dreams I can see you
I can tell you how I feel
In my dreams I can hold you
And it feels so real
I still feel the pain
I still feel your love
And somehow I knew you could never, never stay
And somehow I knew you would leave me
And in the early morning light
After a silent, peaceful night
You took my heart away
Oh I wish, I wish you could have stayed
Kategorie:
muzyka,
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, października 03, 2010
Jestem trochę emo(cjonalnie upośledzona)
Wyhodowałam sobie paznokcie po to, żeby rozrywać stare rany. Łzy kapią mi na świeżo rozdartą skórę, a ja zanurzam dłonie we własnej krwi. Wyrywam z klatki piersiowej serce, rzucam nim o beton i patrzę jak gaśnie w nim życie, jak przestaje powoli bić i miotać się po ziemi jak oszalałe. Chcę, żeby wreszcie przestało boleć, żeby ktoś uratował mnie dawką morfiny, ale nikt się nie zjawia. Więc cierpię dalej.
Czuję się jak wrak człowieka, jak ktoś komu zabrano ostatnią nadzieję.
Nie czeka mnie już nic.
Dzisiejszego wieczoru chcę umrzeć jak nigdy przedtem.
Czuję się jak wrak człowieka, jak ktoś komu zabrano ostatnią nadzieję.
Nie czeka mnie już nic.
Dzisiejszego wieczoru chcę umrzeć jak nigdy przedtem.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
Autodestrukcja to moje drugie imię
Gdy już wreszcie wyboista droga dobiegała ku końcowi i powoli zaczęłam wyjeżdżać na prostą, gładką autostradę, postanowiłam zawrócić. Bo tak, bo tego chcę i desperacko pragnę. Głupi impuls sprawił, że prawie wpadłam pod koła ciężarówki, bo usrałam się na coś, o czym sama wiedziałam, że jest złym ruchem.
Co z tego, że wiedziałam, wszyscy wokoło wiedzieli, że to zła droga, że jedyną opcją by żyć jest pojechanie dalej, a nie zawracanie. I mimo całej mojej inteligencji (w którą zaczynam już wątpić)i doświadczenia jakie przyniosło mi życie ja dążę w złym kierunku. Ta droga jest jednokierunkowa, a ja mknę pod prąd uparcie, z desperacją, w zaślepieniu. I sama nie wiem dlaczego, co chcę przez to osiągnąć. Po prostu chcę, pożądam, pragnę tego jakby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu.
Czuję, że moja samokontrola wysiadła na pierwszym przystanku. Że zaraz za nią poszły opanowanie, wola, sumienie i szacunek do siebie. Tarcze hamulcowe starły się do zera, pędzę przed siebie z jedynym co mi zostało, czyli głupim, zwierzęcym instynktem, który po trupach każe mi dążyć do celu. Jak te jebane łososie, które płyną w górę rzeki, które muszą płynąć choćby nie wiem co, bo coś je tam ciągnie. I jak kończą? Sami wiecie jak.
I ja też to wiem. Wiem, że mnie nic innego nie czeka, że ta droga kończy się przepaścią, głęboką i ciemną jak czeluście piekła. Ale ja chcę. Chcę! Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę!
I kiedy dojeżdżam do krawędzi to tylko mocniej wciskam pedał gazu.
Co z tego, że wiedziałam, wszyscy wokoło wiedzieli, że to zła droga, że jedyną opcją by żyć jest pojechanie dalej, a nie zawracanie. I mimo całej mojej inteligencji (w którą zaczynam już wątpić)i doświadczenia jakie przyniosło mi życie ja dążę w złym kierunku. Ta droga jest jednokierunkowa, a ja mknę pod prąd uparcie, z desperacją, w zaślepieniu. I sama nie wiem dlaczego, co chcę przez to osiągnąć. Po prostu chcę, pożądam, pragnę tego jakby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu.
Czuję, że moja samokontrola wysiadła na pierwszym przystanku. Że zaraz za nią poszły opanowanie, wola, sumienie i szacunek do siebie. Tarcze hamulcowe starły się do zera, pędzę przed siebie z jedynym co mi zostało, czyli głupim, zwierzęcym instynktem, który po trupach każe mi dążyć do celu. Jak te jebane łososie, które płyną w górę rzeki, które muszą płynąć choćby nie wiem co, bo coś je tam ciągnie. I jak kończą? Sami wiecie jak.
I ja też to wiem. Wiem, że mnie nic innego nie czeka, że ta droga kończy się przepaścią, głęboką i ciemną jak czeluście piekła. Ale ja chcę. Chcę! Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,
Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę,Chcę!
I kiedy dojeżdżam do krawędzi to tylko mocniej wciskam pedał gazu.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
sobota, października 02, 2010
Pięknie jest
Słoneczny październikowy poranek. Kawa i jajka na bekonie. Białe maliny. Ulubiona audycja z hiszpańską muzyką w Trójce. Gazeta leniwie czytana w piżamie. Okruszki na stole, które nikomu nie przeszkadzają. Uśmiech, gdy przypomniało mi się coś, co było.
I nieodparta pokusa, żeby ten poranek trwał do końca świata.
I nieodparta pokusa, żeby ten poranek trwał do końca świata.
piątek, października 01, 2010
HIMYM, złote myśli
Kids, everyone has an opinion on how long it takes to recover from a breakup:
- Half the lenght of the relationship.
- One week for every month you were together.
- Exactly 10,000 drinks. However long it takes.
- You can't measure something like this in time. There is a series of steps - from her bed to the front door - bam! - out of there - NEXT!
But I think you start to recover the moment you meet that person, who gets you back in the game.
- Half the lenght of the relationship.
- One week for every month you were together.
- Exactly 10,000 drinks. However long it takes.
- You can't measure something like this in time. There is a series of steps - from her bed to the front door - bam! - out of there - NEXT!
But I think you start to recover the moment you meet that person, who gets you back in the game.
Kategorie:
Filmy,
przemyślenia własne,
życie codzienne
I won't save you
Ratowaliście kiedyś tonącego? Albo oddychającą jeszcze ofiarę wypadku samochodowego?
Wyciągasz obie ręce, dajesz z siebie wszystko, chcesz temu komuś przywrócić życie, dać drugą szansę na bycie lepszą osobą. Stajesz na głowie, żeby pomóc mu podnieść się z upadku, robisz resuscytację najlepiej jak potrafisz, a mimo to ten ktoś zapiera się rękami i nogami, żeby iść na samo dno.
A potem ty sam już chcesz, żeby tam poszedł. Masz dość ratowania życia, ze złością odtrącasz ludzkie istnienie, bo ileż można? Przestajesz robić sztuczne oddychanie, zostawiasz bydlaka w wodzie i myślisz, żeby zdechł. Bo skoro jest tak głupi, skoro nie chce twojej pomocy to nie ma dla niego miejsca w twoim świecie.
Tak się czuję.
Jeden już utonął, drugi właśnie łapie ostatnie wdechy powietrza z tego świata.
Wyciągasz obie ręce, dajesz z siebie wszystko, chcesz temu komuś przywrócić życie, dać drugą szansę na bycie lepszą osobą. Stajesz na głowie, żeby pomóc mu podnieść się z upadku, robisz resuscytację najlepiej jak potrafisz, a mimo to ten ktoś zapiera się rękami i nogami, żeby iść na samo dno.
A potem ty sam już chcesz, żeby tam poszedł. Masz dość ratowania życia, ze złością odtrącasz ludzkie istnienie, bo ileż można? Przestajesz robić sztuczne oddychanie, zostawiasz bydlaka w wodzie i myślisz, żeby zdechł. Bo skoro jest tak głupi, skoro nie chce twojej pomocy to nie ma dla niego miejsca w twoim świecie.
Tak się czuję.
Jeden już utonął, drugi właśnie łapie ostatnie wdechy powietrza z tego świata.
wtorek, września 28, 2010
Muzycznie i nie
Już jakiś czas chodzi mi ten kawałek po głowie...
I'm going out, I'm going to drink myself to death
And in the crowd I see you with someone else
I brace myself 'cause I know it's going to hurt
But I like to think at least things can't get any worse
I hope that you see me, 'cause I'm staring at you
But when you look over, you look right through
Then you lean and kiss her on the head
And I never felt so alive and so dead
'Hurricane drunk' by Florence + The Machine
Ostatnio zastanawiałam się nad tym, jak ulotną rzeczą jest pamięć ludzka. Jednego dnia człowiek wie o Tobie wszystko, drugiego już nie ma dla Ciebie miejsca w jego pamięci. Zostajesz wymazany, skreślony, jakbyś nigdy nie istniał. Tabula rasa. I jedziemy wszystko od początku, z kimś innym. A to, co było idzie w niepamięć.
Tyle wspomnień, tyle spraw dzielonych razem, tyle ważnych niegdyś rzeczy ląduje na śmietniku, bo nikt już ich nie chce używać, bo dla nikogo już nic nie znaczą.
Po co więc kreować nowe wspomnienia, skoro ma się świadomość tego, że za jakiś czas one też wylądują na śmietnisku?
Wszystko co wiem to to, że I never felt so alive and so dead.
I'm going out, I'm going to drink myself to death
And in the crowd I see you with someone else
I brace myself 'cause I know it's going to hurt
But I like to think at least things can't get any worse
I hope that you see me, 'cause I'm staring at you
But when you look over, you look right through
Then you lean and kiss her on the head
And I never felt so alive and so dead
'Hurricane drunk' by Florence + The Machine
Ostatnio zastanawiałam się nad tym, jak ulotną rzeczą jest pamięć ludzka. Jednego dnia człowiek wie o Tobie wszystko, drugiego już nie ma dla Ciebie miejsca w jego pamięci. Zostajesz wymazany, skreślony, jakbyś nigdy nie istniał. Tabula rasa. I jedziemy wszystko od początku, z kimś innym. A to, co było idzie w niepamięć.
Tyle wspomnień, tyle spraw dzielonych razem, tyle ważnych niegdyś rzeczy ląduje na śmietniku, bo nikt już ich nie chce używać, bo dla nikogo już nic nie znaczą.
Po co więc kreować nowe wspomnienia, skoro ma się świadomość tego, że za jakiś czas one też wylądują na śmietnisku?
Wszystko co wiem to to, że I never felt so alive and so dead.
Kategorie:
muzyka,
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, września 26, 2010
Hubertus
Co prawda święto myśliwych i jeźdźców powinno odbywać się dopiero za jakiś miesiąc, ale zdecydowaliśmy się urządzić je teraz, by skorzystać z ostatnich dni pięknej pogody (co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo wczoraj było przepięknie, a dziś już pada).
Mieliśmy wczoraj piękną, złotą i ciepłą jesień, więc galopowanie po lesie na sześć koni było przyjemnością nie do opisania. Kolorowe, opadające z drzew liście, zapach lasu i zbutwiałych gałęzi, słońce prześwitujące między konarami i oświetlające drobinki kurzu, które unosiły się w powietrzu za naszą pędzącą przez las gromadą. Bajka.
Potem pogoń za lisem, ognisko, mnóstwo pysznego jedzenia, przeciąganie liny, dwóch dorosłych facetów skaczących razem w sznura, siedzenie przy ogniu do nocy, pełnia księżyca i zajadłe dyskusje damsko-męskie.
Patrząc wczoraj na to wszystko, na znajomych i przyjaciół, na ukochane konie i miejsce, w którym spędzam tyle czasu, na las, który znam tak dobrze, pomyślałam sobie, jak to cudownie być częścią tej wielkiej, jeździeckiej rodziny.
Mieliśmy wczoraj piękną, złotą i ciepłą jesień, więc galopowanie po lesie na sześć koni było przyjemnością nie do opisania. Kolorowe, opadające z drzew liście, zapach lasu i zbutwiałych gałęzi, słońce prześwitujące między konarami i oświetlające drobinki kurzu, które unosiły się w powietrzu za naszą pędzącą przez las gromadą. Bajka.
Potem pogoń za lisem, ognisko, mnóstwo pysznego jedzenia, przeciąganie liny, dwóch dorosłych facetów skaczących razem w sznura, siedzenie przy ogniu do nocy, pełnia księżyca i zajadłe dyskusje damsko-męskie.
Patrząc wczoraj na to wszystko, na znajomych i przyjaciół, na ukochane konie i miejsce, w którym spędzam tyle czasu, na las, który znam tak dobrze, pomyślałam sobie, jak to cudownie być częścią tej wielkiej, jeździeckiej rodziny.
wtorek, września 21, 2010
Uwielbiam takie dni, jak dziś
Piękna, słoneczna pogoda zachęciła dziś do wyjścia w krótkim rękawku i okularach przeciwsłonecznych na nosie. A potem było nawet jeszcze lepiej.
Cieszę się małymi szczęściami, które nadają życiu koloru, zapachu i smaku. Cepeliny w fajnej knajpie na deptaku, sfinalizowanie powierzonego sobie zadania, kupiona wymarzona rzecz, miły nieznajomy na ławce, który zaczepił i zaciągnął na pogawędkę, ciastko z bitą śmietaną i malinami, kilkugodzinne pogawędki w kawiarni, zachód słońca.
W takich dniach, jak dziś, chciałoby się, żeby czas na zawsze zatrzymał się w miejscu.
Cieszę się małymi szczęściami, które nadają życiu koloru, zapachu i smaku. Cepeliny w fajnej knajpie na deptaku, sfinalizowanie powierzonego sobie zadania, kupiona wymarzona rzecz, miły nieznajomy na ławce, który zaczepił i zaciągnął na pogawędkę, ciastko z bitą śmietaną i malinami, kilkugodzinne pogawędki w kawiarni, zachód słońca.
W takich dniach, jak dziś, chciałoby się, żeby czas na zawsze zatrzymał się w miejscu.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, września 19, 2010
Zjazd (mi stąd)
Wczorajszy zjazd absolwentów mojej klasy był najfajniejszym spotkaniem, jakie udało nam się zorganizować w przeciągu pięciu lat znajomości. Nie powiem, że pojawiła się cała klasa, bo to byłoby fikcją, ale uznajmy, że zjawili się przedstawiciele różnych grupek, które przez lata nie zawsze dobrze się dogadywały.
Ale tym razem okazało się naprawdę świetnie.
Generalnie impreza rozwinęła się, szybko przenieśliśmy się do większej knajpy i tam całą noc spędziliśmy na śmiechach, plotach i generalnej libacji.
Fajnie było spotkać ludzi, których się nie widziało, czasem od dwóch lat. Nie powiem, żeby wszyscy się zmienili, bo większość pozostała taka sama, ale były osoby, na które miło było popatrzyć, że ruszyły do przodu ze swoim życiem (brawa dla J.M.!).
Imprezowanie trwało do rana, potem częściowo przeniosło się na parking, koło ruskich koszarów, gdzie siedząc na karimacie rozkminialiśmy filozoficzne problemy.
Potem, powoli, przenieśliśmy się do domu koleżanki, która nas przygarnęła na noc, i gdzieś koło 4-5 poszliśmy spać.
To była szalona noc ;)
Rano, skacowane jak cholera, nad szklaną herbaty, kanapkami i muesli, które zrobiła dla nas kochana mama Z., dokończyłyśmy wieczorne ploty, zastanawiając się co dzieje się u tych, których nie było na zjeździe. Z potwornymi bólami głowy pożegnałyśmy się, licząc na to, że następna okazja do spotkania pojawi się szybciej niż dopiero za 2 lata.
To był naprawdę zajebisty wieczór ;)
Ale tym razem okazało się naprawdę świetnie.
Generalnie impreza rozwinęła się, szybko przenieśliśmy się do większej knajpy i tam całą noc spędziliśmy na śmiechach, plotach i generalnej libacji.
Fajnie było spotkać ludzi, których się nie widziało, czasem od dwóch lat. Nie powiem, żeby wszyscy się zmienili, bo większość pozostała taka sama, ale były osoby, na które miło było popatrzyć, że ruszyły do przodu ze swoim życiem (brawa dla J.M.!).
Imprezowanie trwało do rana, potem częściowo przeniosło się na parking, koło ruskich koszarów, gdzie siedząc na karimacie rozkminialiśmy filozoficzne problemy.
Potem, powoli, przenieśliśmy się do domu koleżanki, która nas przygarnęła na noc, i gdzieś koło 4-5 poszliśmy spać.
To była szalona noc ;)
Rano, skacowane jak cholera, nad szklaną herbaty, kanapkami i muesli, które zrobiła dla nas kochana mama Z., dokończyłyśmy wieczorne ploty, zastanawiając się co dzieje się u tych, których nie było na zjeździe. Z potwornymi bólami głowy pożegnałyśmy się, licząc na to, że następna okazja do spotkania pojawi się szybciej niż dopiero za 2 lata.
To był naprawdę zajebisty wieczór ;)
Kategorie:
różne,
Wydarzenia,
życie codzienne
piątek, września 17, 2010
Medycyna alternatywna
Ja nie mówię, że wierzę w zbawienną moc antybiotyków, o nie. Wiem, że czasem antybiotyki robią więcej złego niż dobrego. Ale jeśli ktoś daje mi małą zieloną tabletkę, mówiąc, że to wyciąg z głogu/pietruszki/jaskółczego ziela, która zaraz postawi mnie na nogi to, błagam, aż chce mi się śmiać.
Wiem, że to przede wszystkim kwestia myślenia. Pozytywne, optymistyczne nastawienie, wiara w moc korzenia hibiskusa potrafi często zdziałać cuda, większe niż niejeden prawdziwy lek. Nie będę tu przytaczać przykładów naukowych, gdzie nieuleczalne dolegliwości chorych ludzi nagle cudownie leczyły się same, za sprawą witaminy C albo aspiryny, podanej jako placebo. Myślę, że wszyscy słyszeli o takich przypadkach. I tu następują oklaski dla ludzi, którzy się tak wyleczyli, naprawdę szacun. To pewnie ci sami ludzie, którzy wierzą w zaświaty, Boga i jednorożce. Wiara jest niezłą mocą sprawczą. Z wiarą żyje się łatwiej, lepiej i przyjemniej.
Szkoda, że mnie to nie dotyczy.
No i łykam dalej te swoje zielone tabletki, piję herbatę z propolisem, zjadam dzielnie konfiturę z żurawiny błotnej i siorbię syrop z bluszczu (swoją drogą, mam wrażenie, że w XIII wieku używano tego samego syropu do torturowania ludzi). Lada dzień przyjdzie ktoś, żeby położyć na mnie uzdrawiające kryształy/kończyny/posągi Matki Boskiej. Potem napiję się święconej wody z uzdrawiającego źródła, dostanę ostatnie namaszczenie i umrę sobie w spokoju na zwykłą anginę.
Wiem, że to przede wszystkim kwestia myślenia. Pozytywne, optymistyczne nastawienie, wiara w moc korzenia hibiskusa potrafi często zdziałać cuda, większe niż niejeden prawdziwy lek. Nie będę tu przytaczać przykładów naukowych, gdzie nieuleczalne dolegliwości chorych ludzi nagle cudownie leczyły się same, za sprawą witaminy C albo aspiryny, podanej jako placebo. Myślę, że wszyscy słyszeli o takich przypadkach. I tu następują oklaski dla ludzi, którzy się tak wyleczyli, naprawdę szacun. To pewnie ci sami ludzie, którzy wierzą w zaświaty, Boga i jednorożce. Wiara jest niezłą mocą sprawczą. Z wiarą żyje się łatwiej, lepiej i przyjemniej.
Szkoda, że mnie to nie dotyczy.
No i łykam dalej te swoje zielone tabletki, piję herbatę z propolisem, zjadam dzielnie konfiturę z żurawiny błotnej i siorbię syrop z bluszczu (swoją drogą, mam wrażenie, że w XIII wieku używano tego samego syropu do torturowania ludzi). Lada dzień przyjdzie ktoś, żeby położyć na mnie uzdrawiające kryształy/kończyny/posągi Matki Boskiej. Potem napiję się święconej wody z uzdrawiającego źródła, dostanę ostatnie namaszczenie i umrę sobie w spokoju na zwykłą anginę.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
wtorek, września 14, 2010
Podcięli mi skrzydła
A właściwie podciął. Jeden pan. Gdy napisał mi, że w tym sezonie niestety nie będzie już skoków spadochronowych we Wrocławiu, a jedyną opcją jest Ostrów Wielkopolski.
Nosz kurwa mać.
I co ja mam robić w tę sobotę?
Nosz kurwa mać.
I co ja mam robić w tę sobotę?
I'm in love with...
...Poznań.
W niedzielne popołudnie, razem z B. mieliśmy okazje skorzystać z darmowej przejażdżki w stronę Poznania, więc, niewiele myśląc, znaleźliśmy dwa wolne łóżka w akademiku blisko centrum i pomknęliśmy w stronę zachodzącego słońca.
Poznań nocą okazał się naprawdę magiczny. Stary rynek oświetlony setkami świateł, piękne kamienice, ratusz, muzeum, teatr - Poznań jest pełen tak pięknych zabudowań, że głowa kręciła mi się ciągle na wszystkie strony, starając się chłonąć jak najwięcej.
Na rynku rozsiedliśmy się w jednej z setek restauracji i z radością testowaliśmy tamtejsze piwo. I potem znów i znów. Każda boczna uliczka kryła w sobie mnóstwo klimatycznych knajpek, barów, klubów czy antykwariatów. O ilości designerskich sklepów nawet nie wspomnę, bo przyprawiały one mój portfel o palpitacje serca.
Po uroczej nocy spędzonej w akademiku udaliśmy się na zwiedzanie. Przebrnąwszy przez zatłoczone w poniedziałkowy poranek miasto, skierowaliśmy się w stronę palmiarni, która pokazała nam środkowy palec, bo w poniedziałki zdecydowała się być nieczynna. Zdecydowaliśmy się zatem wrócić i pójść do Starego Browaru (na który notabene przypadkowo trafiliśmy w nocy - i robi on OGROMNE wrażenie), by obejrzeć to cudo w świetle dnia. Stary Browar to, moim zdaniem, najpiękniejszy obiekt jaki można zobaczyć w Poznaniu (pomijając rynek, kamienice itp.). Potężny obiekt, zbudowany na bazie niegdysiejszego browaru, jest wszystkim tym, co kojarzy mi się ze słowem Industrialny. Idealna synteza czerwonej cegły, stali i szkła (a w środku także i drewna) sprawiła, że ten budynek stanie się moim ulubionym na wieki. Jest niezwykle klimatyczny, pełno w nim śladów poprzedniego życia (kominy, piece, bramy na każdym kroku) i uważam, że z tą klasą budynek ten spokojnie mógłby stać w Nowym Jorku, albo innym światowym mieście. No brak mi słów z zachwytu ;) Z chęcią przygarnęłabym biuro na szczycie, choćby po to, by codziennie móc spacerować do niego żelaznym mostem, rozpiętym między dwoma częściami budynku.
Po szaleństwach w okolicy rynku udaliśmy się na Maltę, gdzie w spokoju kontemplowaliśmy sobie piękno przyrody, popijając piwo i czerwony barszcz. B. nalegał, by udać się do ski resortu nad jeziorem, w celu zjechania z góry na pontonach, ale niestety nadchodzące chmury deszczowe zepsuły nam plany i zagoniły nas do Galerii Malta, gdzie spędziliśmy czas do wieczora. Nie działo się tam nic spektakularnego, ot, galeria, jak galeria, ale jedzenie Big Maka przy gigantycznej szklanej ścianie z widokiem na jezioro robiło wrażenie. I sorbet o smaku mango też.
O godzinie 19 zjawił się nasz transport powrotny, więc uradowani, że nie będziemy musieli więcej chodzić, wskoczyliśmy do auta i pognaliśmy do domu. Pech chciał (a nawet nie jeden, a dwa), że w drodze powrotnej zdarzyły nam się różne niepożądane zawirowania i do domu dotarliśmy dopiero o 24. Na łóżko padłam zmęczona jak mops, ale tego wypadu szybko nie zapomnę. Moje stopy też ;)
W niedzielne popołudnie, razem z B. mieliśmy okazje skorzystać z darmowej przejażdżki w stronę Poznania, więc, niewiele myśląc, znaleźliśmy dwa wolne łóżka w akademiku blisko centrum i pomknęliśmy w stronę zachodzącego słońca.
Poznań nocą okazał się naprawdę magiczny. Stary rynek oświetlony setkami świateł, piękne kamienice, ratusz, muzeum, teatr - Poznań jest pełen tak pięknych zabudowań, że głowa kręciła mi się ciągle na wszystkie strony, starając się chłonąć jak najwięcej.
Na rynku rozsiedliśmy się w jednej z setek restauracji i z radością testowaliśmy tamtejsze piwo. I potem znów i znów. Każda boczna uliczka kryła w sobie mnóstwo klimatycznych knajpek, barów, klubów czy antykwariatów. O ilości designerskich sklepów nawet nie wspomnę, bo przyprawiały one mój portfel o palpitacje serca.
Po uroczej nocy spędzonej w akademiku udaliśmy się na zwiedzanie. Przebrnąwszy przez zatłoczone w poniedziałkowy poranek miasto, skierowaliśmy się w stronę palmiarni, która pokazała nam środkowy palec, bo w poniedziałki zdecydowała się być nieczynna. Zdecydowaliśmy się zatem wrócić i pójść do Starego Browaru (na który notabene przypadkowo trafiliśmy w nocy - i robi on OGROMNE wrażenie), by obejrzeć to cudo w świetle dnia. Stary Browar to, moim zdaniem, najpiękniejszy obiekt jaki można zobaczyć w Poznaniu (pomijając rynek, kamienice itp.). Potężny obiekt, zbudowany na bazie niegdysiejszego browaru, jest wszystkim tym, co kojarzy mi się ze słowem Industrialny. Idealna synteza czerwonej cegły, stali i szkła (a w środku także i drewna) sprawiła, że ten budynek stanie się moim ulubionym na wieki. Jest niezwykle klimatyczny, pełno w nim śladów poprzedniego życia (kominy, piece, bramy na każdym kroku) i uważam, że z tą klasą budynek ten spokojnie mógłby stać w Nowym Jorku, albo innym światowym mieście. No brak mi słów z zachwytu ;) Z chęcią przygarnęłabym biuro na szczycie, choćby po to, by codziennie móc spacerować do niego żelaznym mostem, rozpiętym między dwoma częściami budynku.
Po szaleństwach w okolicy rynku udaliśmy się na Maltę, gdzie w spokoju kontemplowaliśmy sobie piękno przyrody, popijając piwo i czerwony barszcz. B. nalegał, by udać się do ski resortu nad jeziorem, w celu zjechania z góry na pontonach, ale niestety nadchodzące chmury deszczowe zepsuły nam plany i zagoniły nas do Galerii Malta, gdzie spędziliśmy czas do wieczora. Nie działo się tam nic spektakularnego, ot, galeria, jak galeria, ale jedzenie Big Maka przy gigantycznej szklanej ścianie z widokiem na jezioro robiło wrażenie. I sorbet o smaku mango też.
O godzinie 19 zjawił się nasz transport powrotny, więc uradowani, że nie będziemy musieli więcej chodzić, wskoczyliśmy do auta i pognaliśmy do domu. Pech chciał (a nawet nie jeden, a dwa), że w drodze powrotnej zdarzyły nam się różne niepożądane zawirowania i do domu dotarliśmy dopiero o 24. Na łóżko padłam zmęczona jak mops, ale tego wypadu szybko nie zapomnę. Moje stopy też ;)
niedziela, września 12, 2010
Swallow
Zapytał mnie, dlaczego właśnie jaskółka?
Nie wiem, powiedziałam - po prostu mi się podoba. Nie musi mieć znaczenia, ani wytłumaczenia, prawda?
Ale jak dłużej się nad tym zastanowiłam to wiem dlaczego.
Jest piękna i smukła. Jest uosobieniem wolności, żywotności, lotu. Wiosny i młodości. Rodziny oraz wierności, bo jaskółki ponoć łączą się w pary na całe życie. No i przede wszystkim to symbol nadziei. Nadziei na to, że życie od tego momentu zmieni się w coś pozytywnego i nie powróci do poprzedniego, beznadziejnego stanu rzeczy.
To wszystko czego mi trzeba.
There is always a hope.
Isn't it?
Nie wiem, powiedziałam - po prostu mi się podoba. Nie musi mieć znaczenia, ani wytłumaczenia, prawda?
Ale jak dłużej się nad tym zastanowiłam to wiem dlaczego.
Jest piękna i smukła. Jest uosobieniem wolności, żywotności, lotu. Wiosny i młodości. Rodziny oraz wierności, bo jaskółki ponoć łączą się w pary na całe życie. No i przede wszystkim to symbol nadziei. Nadziei na to, że życie od tego momentu zmieni się w coś pozytywnego i nie powróci do poprzedniego, beznadziejnego stanu rzeczy.
To wszystko czego mi trzeba.
There is always a hope.
Isn't it?
piątek, września 10, 2010
One night in Wroclove
Wczorajszy wypad był naprawdę niesamowity, złożyło się na niego tyle fajnych momentów, jak rzadko kiedy.
Ciepły wieczór jednego z ostatnich dni lata, ulubione buty, muzyka, dobry alkohol. Ukochane kawałki puszczone w klubie (Florence+The Machine, Bjork, Jet !), szaleńcze tańce do rana, trójjęzyczne rozmowy z erasmusowskimi kolegami z Turcji, frytki w Mc Donaldzie o drugiej rano, Jimmy from the Moon, który był młodszą kopią Leo z 'That 70's show' (love pióra wplecione w jeansy!), piękny angielski akcent i nowe polskie słowa. I śniadanie do łóżka. And many more.
Brak słów.
Ciepły wieczór jednego z ostatnich dni lata, ulubione buty, muzyka, dobry alkohol. Ukochane kawałki puszczone w klubie (Florence+The Machine, Bjork, Jet !), szaleńcze tańce do rana, trójjęzyczne rozmowy z erasmusowskimi kolegami z Turcji, frytki w Mc Donaldzie o drugiej rano, Jimmy from the Moon, który był młodszą kopią Leo z 'That 70's show' (love pióra wplecione w jeansy!), piękny angielski akcent i nowe polskie słowa. I śniadanie do łóżka. And many more.
Brak słów.
poniedziałek, września 06, 2010
1,2,3
Wczorajszy koncert nie był najlepszym, na jakim byłam. Prawdę mówiąc, liczyłam na trochę więcej klasycznych kawałków i trochę mniej najebanej młodzieży w dresach. No, ale czego można spodziewać się po masowej imprezie, gdzie głównym priorytetem uczestników jest zjeść kiełbę i wypić browara ?
W każdym razie, towarzystwo zrekompensowało braki muzyczne i było całkiem fajnie. Miło jest też dowiedzieć się, że całkiem nie wypadło się z wprawy w różnych kwestiach(chociażby superszybkiego wypicia butelki piwa, czy też osiągnięcia stopnia mistrza sarkazmu i ciętej riposty), bo to pociesza mnie, że jeszcze nie jestem takim wrakiem, jak myślałam.
Brakowało mi trochę możliwości potańczenia przy fajnej muzyce (no dobra, nawet nie fajnej, ale tanecznej), i gdy wczoraj udało mi się dotrzeć wreszcie do domu ktoś odczytał moje myśli i zaprosił mnie na wspólne, czwartkowe imprezowanie we Wrocławiu. Nice!
Jutro i pojutrze zamierzam zaś oddać swoje pracowite ręce stadninie, a także potrenować do zawodów, które zbliżają się wielkimi krokami.
Uff, samo pisanie o tym wszystkim zmęczyło mnie tak, że należy mi się teraz wielki kubol herbaty z miodem i malinami. A co.
W każdym razie, towarzystwo zrekompensowało braki muzyczne i było całkiem fajnie. Miło jest też dowiedzieć się, że całkiem nie wypadło się z wprawy w różnych kwestiach(chociażby superszybkiego wypicia butelki piwa, czy też osiągnięcia stopnia mistrza sarkazmu i ciętej riposty), bo to pociesza mnie, że jeszcze nie jestem takim wrakiem, jak myślałam.
Brakowało mi trochę możliwości potańczenia przy fajnej muzyce (no dobra, nawet nie fajnej, ale tanecznej), i gdy wczoraj udało mi się dotrzeć wreszcie do domu ktoś odczytał moje myśli i zaprosił mnie na wspólne, czwartkowe imprezowanie we Wrocławiu. Nice!
Jutro i pojutrze zamierzam zaś oddać swoje pracowite ręce stadninie, a także potrenować do zawodów, które zbliżają się wielkimi krokami.
Uff, samo pisanie o tym wszystkim zmęczyło mnie tak, że należy mi się teraz wielki kubol herbaty z miodem i malinami. A co.
Kategorie:
Wydarzenia,
życie codzienne
sobota, września 04, 2010
Iceberg right ahead!
W żołądku zalega mi wielka bryła lodu. Wielka, co ja mówię. Można ją porównać do tej, która pewnej nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku zażyczyła sobie wylądować na prawej burcie RMS Titanic, który od tej pory już nigdy nie był taki sam.
W każdym razie czuję się jak wywrócona na lewą stronę i znów powróciłam do punktu początkowego, a tak bardzo chciałam już zobaczyć tabliczkę z napisem exit.
Myślałam, żeby tego już tu więcej nie rozwlekać, ale pisanie przynosi mi jakąś minimalną ulgę, no i może po setnym przeczytaniu tego najdzie mnie jakaś nowa, oszałamiająca myśl, która doprowadzi mnie do czegoś więcej niż zwyczajowego smutku i rozpaczy.
Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem drugiego człowieka. A właściwie nie jakiegokolwiek drugiego, ale właśnie tego konkretnego, tego, który zachowuje się tak, że nawet Freud nie byłby w stanie go zdiagnozować.
Jeśli ktoś, kogo przez cztery lata namawiało się do wyjazdu na wakacje/w podróż dalej niż 30km; i wszystko to z miernym skutkiem, nagle po rozstaniu pierwszą rzeczą jaką robi to podróż po Europie - no to czegoś tu nie rozumiem. Czy to ze mną coś było nie tak, czy z tą drugą osobą?
To boli jak cholera, bo tyle lat starania się i namawiania z miernym skutkiem, świadczy o tym, że ta druga osoba po prostu nie odczuwała przyjemności spędzając ze mną czas i robiła wszystko by do tego nie doszło. A z drugiej strony widywaliśmy się naprawdę często, i wierzę, że gdybyś nie chciał to zawsze znalazłbyś sposób, żeby mnie spławić. Pełna schizofrenia.
Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem i nie umiem sobie znaleźć wytłumaczenia. Czy moje towarzystwo było aż tak złe? To dlaczego nie miałeś jaj, by zakończyć to dawno temu? A nie, ciągnąć tę farsę w nieskończoność, chyba tylko po to, by bardziej mnie bolało przy rozstaniu.
Jeśli tak, to przyznaję Ci 10/10 punktów, osiągnąłeś swój cel.
Uderzyłam w ogromną górę lodową i poszłam na samo dno.
W każdym razie czuję się jak wywrócona na lewą stronę i znów powróciłam do punktu początkowego, a tak bardzo chciałam już zobaczyć tabliczkę z napisem exit.
Myślałam, żeby tego już tu więcej nie rozwlekać, ale pisanie przynosi mi jakąś minimalną ulgę, no i może po setnym przeczytaniu tego najdzie mnie jakaś nowa, oszałamiająca myśl, która doprowadzi mnie do czegoś więcej niż zwyczajowego smutku i rozpaczy.
Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem drugiego człowieka. A właściwie nie jakiegokolwiek drugiego, ale właśnie tego konkretnego, tego, który zachowuje się tak, że nawet Freud nie byłby w stanie go zdiagnozować.
Jeśli ktoś, kogo przez cztery lata namawiało się do wyjazdu na wakacje/w podróż dalej niż 30km; i wszystko to z miernym skutkiem, nagle po rozstaniu pierwszą rzeczą jaką robi to podróż po Europie - no to czegoś tu nie rozumiem. Czy to ze mną coś było nie tak, czy z tą drugą osobą?
To boli jak cholera, bo tyle lat starania się i namawiania z miernym skutkiem, świadczy o tym, że ta druga osoba po prostu nie odczuwała przyjemności spędzając ze mną czas i robiła wszystko by do tego nie doszło. A z drugiej strony widywaliśmy się naprawdę często, i wierzę, że gdybyś nie chciał to zawsze znalazłbyś sposób, żeby mnie spławić. Pełna schizofrenia.
Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem i nie umiem sobie znaleźć wytłumaczenia. Czy moje towarzystwo było aż tak złe? To dlaczego nie miałeś jaj, by zakończyć to dawno temu? A nie, ciągnąć tę farsę w nieskończoność, chyba tylko po to, by bardziej mnie bolało przy rozstaniu.
Jeśli tak, to przyznaję Ci 10/10 punktów, osiągnąłeś swój cel.
Uderzyłam w ogromną górę lodową i poszłam na samo dno.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, września 03, 2010
Myśli nocne
Wczorajsza noc była ciężka, oj tak.
W takich momentach człowiek, wierzący czy nie, zwraca się do Boga, by ten ulżył w cierpieniu, bo inaczej dokona się samo-zamachu na święte ludzkie życie. Po kolejnej, oszałamiającej fali bólu rozważałam dekapitację, seppuku, lub zrzucenie sobie na głowę wielkiego kowadła. Wszystko oczywiście w celach leczniczych.
Na szczęście dziś jest lepiej, poprawiła się nawet pogoda za oknem, co teraz niemiłosiernie mnie wkurwia, bo wczoraj musiałam zrezygnować z dzisiejszych planów, a dziś dzisiejsze plany spełniłyby się idealnie. No ale nie można mieć wszystkiego. Ważne, że przestało boleć. Alleluja!
W takich momentach człowiek, wierzący czy nie, zwraca się do Boga, by ten ulżył w cierpieniu, bo inaczej dokona się samo-zamachu na święte ludzkie życie. Po kolejnej, oszałamiającej fali bólu rozważałam dekapitację, seppuku, lub zrzucenie sobie na głowę wielkiego kowadła. Wszystko oczywiście w celach leczniczych.
Na szczęście dziś jest lepiej, poprawiła się nawet pogoda za oknem, co teraz niemiłosiernie mnie wkurwia, bo wczoraj musiałam zrezygnować z dzisiejszych planów, a dziś dzisiejsze plany spełniłyby się idealnie. No ale nie można mieć wszystkiego. Ważne, że przestało boleć. Alleluja!
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
niedziela, sierpnia 29, 2010
Wounds
Chociaż staram się przekonać samą siebie, nadal boli. Zamykam oczy, uszy i głowę, a i tak ból znajdzie sobie najmniejszą szczelinę przez którą przeciśnie się do wnętrza i znów nabroi.
Momentami wszystko wydaje się być w porządku, w końcu przecież żyję, ale to zżera mnie od środka jak najgorszy rak i nie daje spać po nocach.
Chciałabym w końcu być wolna, móc spojrzeć na to wszystko, uśmiechnąć się i pójść dalej, bez odczuwania jakiegokolwiek wpływu na moje życie. Ale podejrzewam, że tak szybko (o ile w ogóle) to nie nastąpi.
Mówi się, że czas leczy rany, ale co z tymi, którzy nie mają czasu czekać?
Jutro idę do kościoła. Pomodlę się o rozum i siłę, żebym nie pierdolnęła tym wszystkim i nie rzuciła się z urwiska.
Momentami wszystko wydaje się być w porządku, w końcu przecież żyję, ale to zżera mnie od środka jak najgorszy rak i nie daje spać po nocach.
Chciałabym w końcu być wolna, móc spojrzeć na to wszystko, uśmiechnąć się i pójść dalej, bez odczuwania jakiegokolwiek wpływu na moje życie. Ale podejrzewam, że tak szybko (o ile w ogóle) to nie nastąpi.
Mówi się, że czas leczy rany, ale co z tymi, którzy nie mają czasu czekać?
Jutro idę do kościoła. Pomodlę się o rozum i siłę, żebym nie pierdolnęła tym wszystkim i nie rzuciła się z urwiska.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
Death Note
Gdybym w jakiś magiczny (lub raczej boski) sposób stała się posiadaczką Notatnika samej Śmierci, nie jestem pewna czy postąpiłabym tak, jak zrobił to bohater anime, które ostatnio oglądam.
Notatnik ten posiada szczególną właściwość - jeśli wpiszesz w nim imię i nazwisko konkretnej osoby, to w ciągu 40 sekund osoba ta umiera na zawał serca. Dodatkowym bonusem jest możliwość określenia i wpisania sobie sposobu, czasu, miejsca i okoliczności, w których dany człowiek ma zginąć. Fajne, prawda?
O ile bohater 'Death Note' wykorzystał ten notatnik w celu oczyszczenia świata ze zła, co niby miało być cudownym posunięciem (chociaż uważam, że to sprawa mocno dyskusyjna), tak mnie zajęło trochę czasu zanim zadecydowałam o tym, co stałoby się z notatnikiem w moich rękach.
Oczyszczenie świata ze zła, morderców, gwałcicieli i polityków wydawało się kuszącą propozycją. Ale dokonując takiego mordu nie mogłabym powiedzieć, że różnię się czymś od wyżej wymienionych. Zresztą, nie obchodzi mnie cały świat, i nie mnie jest dane grać rolę Sprawiedliwej, która dzieli ludzi na dobrych i tych, których należałoby uśmiercić przez kąpiel we wrzącym oleju.
Jest tylko jedna osoba, której imię wpisałabym do tego notatnika, i której śmierci nigdy bym nie żałowała.
Bo czasem tak jest po prostu lepiej.
Ps. I nie, M. - nie chodzi o Ciebie.
Notatnik ten posiada szczególną właściwość - jeśli wpiszesz w nim imię i nazwisko konkretnej osoby, to w ciągu 40 sekund osoba ta umiera na zawał serca. Dodatkowym bonusem jest możliwość określenia i wpisania sobie sposobu, czasu, miejsca i okoliczności, w których dany człowiek ma zginąć. Fajne, prawda?
O ile bohater 'Death Note' wykorzystał ten notatnik w celu oczyszczenia świata ze zła, co niby miało być cudownym posunięciem (chociaż uważam, że to sprawa mocno dyskusyjna), tak mnie zajęło trochę czasu zanim zadecydowałam o tym, co stałoby się z notatnikiem w moich rękach.
Oczyszczenie świata ze zła, morderców, gwałcicieli i polityków wydawało się kuszącą propozycją. Ale dokonując takiego mordu nie mogłabym powiedzieć, że różnię się czymś od wyżej wymienionych. Zresztą, nie obchodzi mnie cały świat, i nie mnie jest dane grać rolę Sprawiedliwej, która dzieli ludzi na dobrych i tych, których należałoby uśmiercić przez kąpiel we wrzącym oleju.
Jest tylko jedna osoba, której imię wpisałabym do tego notatnika, i której śmierci nigdy bym nie żałowała.
Bo czasem tak jest po prostu lepiej.
Ps. I nie, M. - nie chodzi o Ciebie.
Kategorie:
Filmy,
przemyślenia własne,
różne
środa, sierpnia 25, 2010
quote
Zabawne, w jakich dziwnych okolicznościach mogą nas najść złote myśli.
Byłam właśnie w trakcie oglądania mojego ulubionego serialu (no dobra, to jeden z ulubionych), gdy usłyszałam z ust bohatera słowa: 'muszę starać się być najlepszym facetem na świecie, żeby (ona) nigdy nie chciała mnie zostawić'.
I zaświeciła mi się w głowie mała żaróweczka.
Głupi J.D.
Głupia ja.
Byłam właśnie w trakcie oglądania mojego ulubionego serialu (no dobra, to jeden z ulubionych), gdy usłyszałam z ust bohatera słowa: 'muszę starać się być najlepszym facetem na świecie, żeby (ona) nigdy nie chciała mnie zostawić'.
I zaświeciła mi się w głowie mała żaróweczka.
Głupi J.D.
Głupia ja.
wtorek, sierpnia 17, 2010
The end of chapter four
Cztery lata życia zredukowane do kaloszy, pary butów, dresów i pieszczocha.
Tyle mi pozostało po tym, co w romansach dla nastolatek nazywają miłością.
Aha, do rachunku zapomniałam dopisać złamane serce.
Ale to tak w ramach bonusu.
Wnoszę do związku z drugim człowiekiem całą siebie, daję tyle, ile tylko mogę, a na końcu zostaję z niczym. I weź tu człowieku zaryzykuj z kimś innym, spróbuj zaufać, że nie potraktuje cię tak jak poprzednio, że po raz kolejny nie wylądujesz sam, płaczący jak fontanna, samotny, wściekły na siebie i bez chęci do życia.
Nikt nigdy nie da ci gwarancji, że wyjdziesz z tego cało i o własnych siłach.
Jedyną bezpieczną opcją jest być samemu. Albo kupić sobie psa, bo tylko on może zapewnić ci wieczną, bezwarunkową miłość i na pewno nigdy cię nie zdradzi.
Chomik jest zaś rozwiązaniem dla ludzi, którzy nie lubią być w związku długofalowym. Chomiki żyją średnio 18 miesięcy, więc generalnie co dwa lata można wymieniać go na nowszy model, który zapewni nam nową rozrywkę na kolejne 18 miesięcy.
Tak czy siak, jest chujnia.
(nie ma to jak z gracją zakończyć wpis)
Tyle mi pozostało po tym, co w romansach dla nastolatek nazywają miłością.
Aha, do rachunku zapomniałam dopisać złamane serce.
Ale to tak w ramach bonusu.
Wnoszę do związku z drugim człowiekiem całą siebie, daję tyle, ile tylko mogę, a na końcu zostaję z niczym. I weź tu człowieku zaryzykuj z kimś innym, spróbuj zaufać, że nie potraktuje cię tak jak poprzednio, że po raz kolejny nie wylądujesz sam, płaczący jak fontanna, samotny, wściekły na siebie i bez chęci do życia.
Nikt nigdy nie da ci gwarancji, że wyjdziesz z tego cało i o własnych siłach.
Jedyną bezpieczną opcją jest być samemu. Albo kupić sobie psa, bo tylko on może zapewnić ci wieczną, bezwarunkową miłość i na pewno nigdy cię nie zdradzi.
Chomik jest zaś rozwiązaniem dla ludzi, którzy nie lubią być w związku długofalowym. Chomiki żyją średnio 18 miesięcy, więc generalnie co dwa lata można wymieniać go na nowszy model, który zapewni nam nową rozrywkę na kolejne 18 miesięcy.
Tak czy siak, jest chujnia.
(nie ma to jak z gracją zakończyć wpis)
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, sierpnia 16, 2010
I'm selfish, impatient and a little insecure. I make mistakes, I am out of control and at times hard to handle. But if you can't handle me with my worsts, then you sure as hell don't deserve me at my Best.
~Marilyn Monroe
~Marilyn Monroe
Kategorie:
przemyślenia własne,
wyczytane
niedziela, sierpnia 15, 2010
Bunt maszyn(y)
Organizm ludzki jest jak dobrze działająca, sprawna maszyna, której trybiki wirują i pracują 24 godziny na dobę, tak jak powinny.
Wystarczy jednak jedno małe poślizgnięcie, jedna rysa na szkle, jedno ziarenko piasku, aby wszystko zaczęło się sypać w drobny mak. I nie musi być to skaza fizyczna, bo bardzo często tak nie jest. 'Pęknięcie' duchowe pociąga za sobą o wiele więcej strat, bo oddziałuje na wszystkie sfery doskonałej maszyny. I tak bardzo ciężko je uleczyć, że czasem myślę, że o wiele bardziej wolałabym dać uszkodzić sobie opakowanie, niż wnętrze.
Moja rysa na szkle powoduje, że nie funkcjonuję jak do tej pory. Nie mogę jeść, nie mogę spać i, prawdę mówiąc, nie bardzo chce mi się żyć, bo każdy oddech wywołuje odruch wymiotny.
Moja doskonale działająca do tej pory maszyna buntuje się i dąży do autodestrukcji, a wszystko to spowodowane jednym, małym, nic nie znaczącym ziarenkiem piasku.
Czy jednak nic nie znaczącym? Skoro potrafi doprowadzić człowieka do obłędu, to może jednak coś znaczy...
PS. Setny post. Hurray, jak optymistycznie!
Wystarczy jednak jedno małe poślizgnięcie, jedna rysa na szkle, jedno ziarenko piasku, aby wszystko zaczęło się sypać w drobny mak. I nie musi być to skaza fizyczna, bo bardzo często tak nie jest. 'Pęknięcie' duchowe pociąga za sobą o wiele więcej strat, bo oddziałuje na wszystkie sfery doskonałej maszyny. I tak bardzo ciężko je uleczyć, że czasem myślę, że o wiele bardziej wolałabym dać uszkodzić sobie opakowanie, niż wnętrze.
Moja rysa na szkle powoduje, że nie funkcjonuję jak do tej pory. Nie mogę jeść, nie mogę spać i, prawdę mówiąc, nie bardzo chce mi się żyć, bo każdy oddech wywołuje odruch wymiotny.
Moja doskonale działająca do tej pory maszyna buntuje się i dąży do autodestrukcji, a wszystko to spowodowane jednym, małym, nic nie znaczącym ziarenkiem piasku.
Czy jednak nic nie znaczącym? Skoro potrafi doprowadzić człowieka do obłędu, to może jednak coś znaczy...
PS. Setny post. Hurray, jak optymistycznie!
piątek, sierpnia 13, 2010
Two face
Jak śpiewał Riedel: "Schizofrenicy otaczają mnie..." albo jakoś tak.
Wierzcie, bądź nie, ale żeby spotkać się ze schizofrenikiem wcale nie trzeba odwiedzić najbliższego zakładu psychiatrycznego. Wystarczy rozejrzeć się trochę uważniej obok nas, i proszę, oto jest. Piękny, podręcznikowy przykład człowieka, który żyje w dwóch światach jednocześnie, będąc dwoma różnymi osobami.
Jest przebiegły. Wydaje ci się, że znasz go całe życie, że wiesz jaki jest, czego się możesz po nim spodziewać. Tymczasem schizofrenik daje ci poznać tylko jedną ze swoich twarzy, drugą chowając starannie w ukryciu. Druga twarz jest zazwyczaj zupełnie odmienna, jak białe i czarne, jak cziłała i wielki groźny lew.
No więc żyjesz sobie spokojnie z takim schizofrenikiem, uznajesz go za wartościowego, dobrego człowieka, istne chodzące złoto, do momentu oczywiście, gdy (najczęściej) przypadkowo odkrywasz jego drugą twarz, jego inne wcielenie. Nadchodzi wtedy moment konfuzji, bo nie wiemy czy nadal mamy do czynienia z tą samą osobą, czy już nie.
I co, do cholery, stało się z tym miłym, porządnym człowiekiem, którego znaliśmy? Czy on w ogóle istniał? Czy był tylko maską, zakładaną na potrzebę chwili? Które 'ja' było prawdziwe? I dlaczego ludzie tak bardzo cenią udawanie przed innymi kogoś, kim nie są? Czy szczerość i prawdomówność wyszły już z mody?
Nie znam odpowiedzi na te pytania, oni zapewne też nie znają. Pozostaje mi tylko wierzyć w szczerość intencji następnego człowieka, jakiego spotkam na swojej drodze.
Albo zamknąć się w betonowym bunkrze i siedzieć tam sama do końca dni (nie powiem, żeby to nie wydawało mi się pociągającą myślą).
Ps. Z ciekawostek wyczytanych, a nie na temat: Ponad 80% kobiet przyznaje się do fantazji na temat zabicia kogoś, i tylko instynkt samozachowawczy powoduje, że na ulicach codziennie nie mamy krwawej rzeźni.
Ale mój instynkt samozachowawczy ostatnio coś szwankuje.
Wierzcie, bądź nie, ale żeby spotkać się ze schizofrenikiem wcale nie trzeba odwiedzić najbliższego zakładu psychiatrycznego. Wystarczy rozejrzeć się trochę uważniej obok nas, i proszę, oto jest. Piękny, podręcznikowy przykład człowieka, który żyje w dwóch światach jednocześnie, będąc dwoma różnymi osobami.
Jest przebiegły. Wydaje ci się, że znasz go całe życie, że wiesz jaki jest, czego się możesz po nim spodziewać. Tymczasem schizofrenik daje ci poznać tylko jedną ze swoich twarzy, drugą chowając starannie w ukryciu. Druga twarz jest zazwyczaj zupełnie odmienna, jak białe i czarne, jak cziłała i wielki groźny lew.
No więc żyjesz sobie spokojnie z takim schizofrenikiem, uznajesz go za wartościowego, dobrego człowieka, istne chodzące złoto, do momentu oczywiście, gdy (najczęściej) przypadkowo odkrywasz jego drugą twarz, jego inne wcielenie. Nadchodzi wtedy moment konfuzji, bo nie wiemy czy nadal mamy do czynienia z tą samą osobą, czy już nie.
I co, do cholery, stało się z tym miłym, porządnym człowiekiem, którego znaliśmy? Czy on w ogóle istniał? Czy był tylko maską, zakładaną na potrzebę chwili? Które 'ja' było prawdziwe? I dlaczego ludzie tak bardzo cenią udawanie przed innymi kogoś, kim nie są? Czy szczerość i prawdomówność wyszły już z mody?
Nie znam odpowiedzi na te pytania, oni zapewne też nie znają. Pozostaje mi tylko wierzyć w szczerość intencji następnego człowieka, jakiego spotkam na swojej drodze.
Albo zamknąć się w betonowym bunkrze i siedzieć tam sama do końca dni (nie powiem, żeby to nie wydawało mi się pociągającą myślą).
Ps. Z ciekawostek wyczytanych, a nie na temat: Ponad 80% kobiet przyznaje się do fantazji na temat zabicia kogoś, i tylko instynkt samozachowawczy powoduje, że na ulicach codziennie nie mamy krwawej rzeźni.
Ale mój instynkt samozachowawczy ostatnio coś szwankuje.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
wtorek, sierpnia 10, 2010
Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia
... a w tle grał jedynie kawałek Mikromusic - Brak mi już słów
Mój terapeuta kazał mi zapisywać uczucia, bo tak łatwiej je okiełznać.
Pieprzyć go, nie wie co mówi.
Bo tego, co dziś czuję, nie da się nawet zapisać...
Mój terapeuta kazał mi zapisywać uczucia, bo tak łatwiej je okiełznać.
Pieprzyć go, nie wie co mówi.
Bo tego, co dziś czuję, nie da się nawet zapisać...
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, sierpnia 06, 2010
Z najnowszych badań wynika, że...
Papużki nierozłączki wcale nie są nierozłączne.
Oraz: jeśli coś zaczyna się pierdolić, to na pewno spierdoli się dokumentnie i na amen, nie ma siły.
Dziękuję za uwagę.
Sponsorem dzisiejszego programu była literka A ( A, jak amnezja, o której marzę)
Oraz: jeśli coś zaczyna się pierdolić, to na pewno spierdoli się dokumentnie i na amen, nie ma siły.
Dziękuję za uwagę.
Sponsorem dzisiejszego programu była literka A ( A, jak amnezja, o której marzę)
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, lipca 12, 2010
Może nie wszędzie jest dobrze, ale tu zdecydowanie najlepiej
Bez względu na to, jak bardzo lubię przebywać w moim drugim domu, z M., to najbardziej cenię sobie powroty do tego pierwszego.
Zawsze tęsknię za moimi rzeczami, moim pokojem, kołdrą, zapachem, ubraniami, pamiątkami. Po powrocie cieszy mnie lodówka zapełniona pysznościami czekającymi na mój powrót, nowa sukienka, którą bez okazji kupiła mi mama, nowy zakwitnięty kwiat w ogrodzie. Lubię odkryć, że w ten upał ktoś zadbał o pudełko śmietankowych lodów, o mrożoną kawę, świeżą pościel i pachnące, wyprane ubrania.
Lubię gdy w domu czekają na mnie i cieszą się, że wróciłam, bo przecież tyle mnie nie było.
Kocham tu wracać, to moje miejsce na Ziemi, dlatego tak trudno pogodzić mi się z myślą, że niedługo przyjdzie mi je opuścić, by zbudować swój kąt zupełnie gdzie indziej...
Zawsze tęsknię za moimi rzeczami, moim pokojem, kołdrą, zapachem, ubraniami, pamiątkami. Po powrocie cieszy mnie lodówka zapełniona pysznościami czekającymi na mój powrót, nowa sukienka, którą bez okazji kupiła mi mama, nowy zakwitnięty kwiat w ogrodzie. Lubię odkryć, że w ten upał ktoś zadbał o pudełko śmietankowych lodów, o mrożoną kawę, świeżą pościel i pachnące, wyprane ubrania.
Lubię gdy w domu czekają na mnie i cieszą się, że wróciłam, bo przecież tyle mnie nie było.
Kocham tu wracać, to moje miejsce na Ziemi, dlatego tak trudno pogodzić mi się z myślą, że niedługo przyjdzie mi je opuścić, by zbudować swój kąt zupełnie gdzie indziej...
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, czerwca 25, 2010
A dzisiaj zrobię Ci przyjemnie...
...powiedziałam do siebie.
Gorąca i pachnąca kąpiel w wannie,muzyka, świece, wino, truskawki.
Pełen relaks, odprężenie, nirwana.
Kocham ten stan. Ze sobą sam na sam ;)
Gorąca i pachnąca kąpiel w wannie,muzyka, świece, wino, truskawki.
Pełen relaks, odprężenie, nirwana.
Kocham ten stan. Ze sobą sam na sam ;)
środa, czerwca 16, 2010
Zabawa w kotka i myszkę
Męczy mnie to. Ta gra pełna niedopowiedzeń, domysłów. Nie wiem o co ci chodzi, najwyraźniej ty też nie. Wszystko zaczyna się komplikować i dążyć ku sama nie wiem czemu. Jeśli coś wiesz, powiedz mi, tak będzie wszystkim łatwiej. Jeśli czekasz, aż ja podejmę decyzję za ciebie i wezmę na siebie całą odpowiedzialność - go to hell.
wtorek, czerwca 15, 2010
Zryw
Dawno tu nie pisałam. Wielokrotnie miałam już zrywy, żeby siadać do klawiatury i coś tu napisać, bo wynikało to z potrzeby chwili. W momencie kiedy otwierałam tę stronę ochota mi przechodziła. Nie, problem nie znikał, po prostu przestało mi się chcieć ubierać to w słowa, nie wiem. Może doszłam do wniosku, że zapisanie tego wcale nie rozwiąże problemu, ani nie przyniesie ulgi.
Kiedyś wierzono, że słowa zapisane na papierze mają wielką moc, większą niż to, co się powie. Że mają one siłę sprawczą, magiczną, niezwykłą. Gówno prawda. Poprzez napisanie tego i wielu innych postów moje życie wcale magicznie się nie odmieniło, rzekłabym nawet, że pozostało w tej samej pozycji, co przed naciśnięciem tych kilku klawiszy na klawiaturze.
Bo co z tego, że wywalę tu swoje żale i przemyślenia - czy to sprawi, że wszystko rozwiąże się samo? Nie. Czy to przyniesie ulgę? Nie.
To sposób na zabicie czasu, na odsunięcie na chwilę złych myśli po to, by za chwilę do wszystkiego powrócić na nowo.
Sensownym rozwiązaniem wydaje się wtedy pisanie na okrągło, 24 godziny na dobę, całe życie aż do śmierci, żeby nie mieć chwili wrócić do prozy codzienności.
Ale to tak samo rzeczywiste jak pierdolony kaktus na mojej pierdolonej dłoni.
Kiedyś wierzono, że słowa zapisane na papierze mają wielką moc, większą niż to, co się powie. Że mają one siłę sprawczą, magiczną, niezwykłą. Gówno prawda. Poprzez napisanie tego i wielu innych postów moje życie wcale magicznie się nie odmieniło, rzekłabym nawet, że pozostało w tej samej pozycji, co przed naciśnięciem tych kilku klawiszy na klawiaturze.
Bo co z tego, że wywalę tu swoje żale i przemyślenia - czy to sprawi, że wszystko rozwiąże się samo? Nie. Czy to przyniesie ulgę? Nie.
To sposób na zabicie czasu, na odsunięcie na chwilę złych myśli po to, by za chwilę do wszystkiego powrócić na nowo.
Sensownym rozwiązaniem wydaje się wtedy pisanie na okrągło, 24 godziny na dobę, całe życie aż do śmierci, żeby nie mieć chwili wrócić do prozy codzienności.
Ale to tak samo rzeczywiste jak pierdolony kaktus na mojej pierdolonej dłoni.
czwartek, maja 27, 2010
Zapamiętaj i Zastosuj na Zawsze
Z czego wynika szczęście w związku?
"Z tego, że [partnerzy] cenią swoją niezależność, dają sobie dużo wolności. (...) Dostrzegają swoją wzajemną wyjątkowość. Potrafią bez lęku powiedzieć do siebie:
Kompromis przeważnie jest zgniły,"Wysokie Obcasy", nr 19 (572)
Chcę.
"Z tego, że [partnerzy] cenią swoją niezależność, dają sobie dużo wolności. (...) Dostrzegają swoją wzajemną wyjątkowość. Potrafią bez lęku powiedzieć do siebie:
Chcę z Tobą być, chociaż wcale nie jesteś mi potrzebny, aby żyć. Będzie mi ciężko, przykro, ale dam sobie radę, gdyby Twoje uczucia się skończyły.
Kompromis przeważnie jest zgniły,"Wysokie Obcasy", nr 19 (572)
Chcę.
środa, maja 19, 2010
Razem, ale jednak osobno
Jesteśmy razem, ja i ty. Spędzamy ze sobą tyle czasu, wydaje się, że jesteśmy stworzeni dla siebie, kochamy być obok siebie i robić razem różne rzeczy.
A może powinnam to powiedzieć w pierwszej osobie? Kocham Cię, czuję się stworzona dla Ciebie, uwielbiam być obok ciebie i robić z tobą różne rzeczy. A ty najwyraźniej nie dzielisz mojej pasji. Niby jest wszystko okej, wydaje się poprawne, ale gdyby się bliżej przyjrzeć to unikasz mnie, nie wiążesz ze mną planów, nie chcesz robić czegoś poważnego, nie chcesz planować (nawet tego, co mamy zrobić choćby w najbliższy wtorek).
Czuję się olana, nie traktowana poważnie. Jestem kimś na tę chwilę, kimś, kto zaspokoi twoje chwilowe potrzeby, bo przecież ty żyjesz chwilą.
Czuję się nieważna. Czuję się pominięta w kalkulacji. Bo związek to dwie osoby, a nie tylko ty i twoje pragnienia. Bo czasem trzeba zobaczyć coś ponad czubek własnego nosa.
Albo dać tej drugiej osobie spokój, niech się nie łudzi, że coś z tego będzie.
Bo życie mija, a ja niczyja.
Ten pesymistyczny post spowodowany jest najpewniej depresyjną pogodą. W mojej duszy.
A może powinnam to powiedzieć w pierwszej osobie? Kocham Cię, czuję się stworzona dla Ciebie, uwielbiam być obok ciebie i robić z tobą różne rzeczy. A ty najwyraźniej nie dzielisz mojej pasji. Niby jest wszystko okej, wydaje się poprawne, ale gdyby się bliżej przyjrzeć to unikasz mnie, nie wiążesz ze mną planów, nie chcesz robić czegoś poważnego, nie chcesz planować (nawet tego, co mamy zrobić choćby w najbliższy wtorek).
Czuję się olana, nie traktowana poważnie. Jestem kimś na tę chwilę, kimś, kto zaspokoi twoje chwilowe potrzeby, bo przecież ty żyjesz chwilą.
Czuję się nieważna. Czuję się pominięta w kalkulacji. Bo związek to dwie osoby, a nie tylko ty i twoje pragnienia. Bo czasem trzeba zobaczyć coś ponad czubek własnego nosa.
Albo dać tej drugiej osobie spokój, niech się nie łudzi, że coś z tego będzie.
Bo życie mija, a ja niczyja.
Ten pesymistyczny post spowodowany jest najpewniej depresyjną pogodą. W mojej duszy.
środa, maja 12, 2010
And I wonder
Nie wiem czy robienie czegokolwiek w emocjach może mieć pozytywne skutki. Czasem powiemy o jedno słowo za dużo, zrobimy coś głupiego, bo w tym momencie wydawało nam się, że to ma sens. A po zastanowieniu jednak myślimy, że bardzo chcielibyśmy mieć maszynę do cofania czasu. No ale co się stało, to się nie odstanie, prawda?
Staram się nigdy nie robić czegoś komuś na złość, lub po to, żeby coś pokazać i udowodnić, ale dzisiaj chyba zrobię wyjątek, bo taki piękny dzień w końcu...
W razie gdyby to było coś maksymalnie głupiego, proszę udawać, że to nie byłam ja. ;)
Staram się nigdy nie robić czegoś komuś na złość, lub po to, żeby coś pokazać i udowodnić, ale dzisiaj chyba zrobię wyjątek, bo taki piękny dzień w końcu...
W razie gdyby to było coś maksymalnie głupiego, proszę udawać, że to nie byłam ja. ;)
środa, kwietnia 28, 2010
niedziela, kwietnia 25, 2010
Bij mnie i mów do mnie brzydko...
...Bo nie chce mi się pisać na blogu. Zrobił się jakiś mały zastój, bo jest teraz miliard fajniejszych rzeczy niż siedzenie i pisanie tutaj. A nawet jak nie ma, to cóż i tak mi się nie chce.
Lubię suszone pomidory.
Lubię suszone pomidory.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, kwietnia 19, 2010
Magic Monday
Słońce, ciepło, tulipany, basen, sauna,lody truskawkowe, relaks. Chce się żyć.
Tylko dlaczego tak rzadko?
Tylko dlaczego tak rzadko?
czwartek, kwietnia 15, 2010
Kobiety, które kochają za bardzo
Jestem jedną z nich. Uświadomiłam to sobie już jakiś rok, półtora roku temu. I nadal w tym tkwię po same uszy. Bo świadomość popełnianych błędów to nie wszystko, potrzeba jeszcze chęci zmiany i aktywności w tym temacie.
Może to śmiesznie zabrzmi, ale syndrom kobiety kochającej za bardzo uznany jest za równie poważną chorobę jak depresja, czy choćby uzależnienie od alkoholu/narkotyków.
Uzależnienie od miłości potrafi zniszczyć życie kobiet, ponieważ w ich pojęciu bez tej miłości nie da się funkcjonować. Nie mają one niczego poza partnerem, dzielą jego zainteresowania, świat, przyjaciół, czas, życie. Wyobraźcie sobie co dzieje się, gdy ta druga osoba chce odejść? Wraz z nią odchodzi cały świat i chęć oraz wola istnienia partnerki. Takie rozstanie stanowi dla kobiety cios w samo serce. Zostaje sama ze sobą, czując, że jej życie zostało rozwalone jak kopnięta budowla z klocków Lego i już nic tego nie poskleja.
Kobiety kochające za bardzo nie kochają siebie samych. Nie chcą robić niczego dla siebie, przedkładając dobro związku, partnera nad swoje własne. Godzą się ze wszystkimi, nawet najgorszymi zachowaniami ze strony partnera. Często obija się to o akceptowanie przemocy słownej, fizycznej, poniżania itd. Nie chcą tego, ale boją się odejść - bo życie bez drugiej osoby oznacza dla nich życie w niebycie.
Na stronie www.kobieceserca.pl jest kilka psychotestów, które można rozwiązać, by dowiedzieć się jakie są nasze relacje w miłości.
Rozwiązałam takie testy. I nie muszę chyba dodawać, że zapaliła się czerwona kontrolka "Danger!"...
Może to śmiesznie zabrzmi, ale syndrom kobiety kochającej za bardzo uznany jest za równie poważną chorobę jak depresja, czy choćby uzależnienie od alkoholu/narkotyków.
Uzależnienie od miłości potrafi zniszczyć życie kobiet, ponieważ w ich pojęciu bez tej miłości nie da się funkcjonować. Nie mają one niczego poza partnerem, dzielą jego zainteresowania, świat, przyjaciół, czas, życie. Wyobraźcie sobie co dzieje się, gdy ta druga osoba chce odejść? Wraz z nią odchodzi cały świat i chęć oraz wola istnienia partnerki. Takie rozstanie stanowi dla kobiety cios w samo serce. Zostaje sama ze sobą, czując, że jej życie zostało rozwalone jak kopnięta budowla z klocków Lego i już nic tego nie poskleja.
Kobiety kochające za bardzo nie kochają siebie samych. Nie chcą robić niczego dla siebie, przedkładając dobro związku, partnera nad swoje własne. Godzą się ze wszystkimi, nawet najgorszymi zachowaniami ze strony partnera. Często obija się to o akceptowanie przemocy słownej, fizycznej, poniżania itd. Nie chcą tego, ale boją się odejść - bo życie bez drugiej osoby oznacza dla nich życie w niebycie.
Na stronie www.kobieceserca.pl jest kilka psychotestów, które można rozwiązać, by dowiedzieć się jakie są nasze relacje w miłości.
Rozwiązałam takie testy. I nie muszę chyba dodawać, że zapaliła się czerwona kontrolka "Danger!"...
Kategorie:
kobiety,
przemyślenia własne,
życie codzienne
sobota, kwietnia 10, 2010
Play with me
Obejrzeliśmy ostatnio, zupełnie niechcący, film, który kiedyś któreś z nas zażyczyło sobie ściągnąć. Nie wiedzieliśmy o czym jest, nie spodziewaliśmy się po nim kompletnie niczego. Tytuł brzmiący "Funny Games" mógłby zasugerować, że film jest komedią, jednak, jak się okazało, nic funny w nim nie było.
Nie opiszę tu historii, bo szkoda byłoby robić spoiler, ale napiszę trochę o własnych odczuciach. W trakcie oglądania filmu targały mną takie uczucia, że nie byłam pewna, czy to do końca ja. Mocne akcenty filmu tak grały na emocjach, że człowieka aż ciskało w fotelu (tudzież łóżku, w naszym przypadku). Momentalnie czułam wściekłość, furię, żądzę mordu, o które bym siebie nie podejrzewała (no dobra, tu przesadzam, podejrzewam się o nie aż nazbyt często). W każdym razie sceny, bohaterowie, dialogi wzbudziły we mnie niemałe emocje i dreszcze. Było też sporo elementów zaskakujących, takich w których człowiek już ma nadzieję na pozytywne rozwiązanie sprawy, a tu nagle tu-du-du - klops.
Film w sumie prosty, niewielu aktorów, praktycznie jedno wąskie miejsce akcji, ale, cholera, na mnie zrobił wrażenie. W trakcie, oraz po obejrzeniu go, miałam ochotę kopnąć laptopa, by choć na chwilę zetrzeć uśmieszek z twarzy tych paskudnych dzieciaków...
No, ale obejrzyjcie to zrozumiecie o co mi chodzi. ;)
Ps. Pamiętajcie, że jeśli ktoś jest dla was super uprzejmy, to coś musi być z nim nie tak.
A. I nie pożyczajcie jajek nieznajomym.
Nie opiszę tu historii, bo szkoda byłoby robić spoiler, ale napiszę trochę o własnych odczuciach. W trakcie oglądania filmu targały mną takie uczucia, że nie byłam pewna, czy to do końca ja. Mocne akcenty filmu tak grały na emocjach, że człowieka aż ciskało w fotelu (tudzież łóżku, w naszym przypadku). Momentalnie czułam wściekłość, furię, żądzę mordu, o które bym siebie nie podejrzewała (no dobra, tu przesadzam, podejrzewam się o nie aż nazbyt często). W każdym razie sceny, bohaterowie, dialogi wzbudziły we mnie niemałe emocje i dreszcze. Było też sporo elementów zaskakujących, takich w których człowiek już ma nadzieję na pozytywne rozwiązanie sprawy, a tu nagle tu-du-du - klops.
Film w sumie prosty, niewielu aktorów, praktycznie jedno wąskie miejsce akcji, ale, cholera, na mnie zrobił wrażenie. W trakcie, oraz po obejrzeniu go, miałam ochotę kopnąć laptopa, by choć na chwilę zetrzeć uśmieszek z twarzy tych paskudnych dzieciaków...
No, ale obejrzyjcie to zrozumiecie o co mi chodzi. ;)
Ps. Pamiętajcie, że jeśli ktoś jest dla was super uprzejmy, to coś musi być z nim nie tak.
A. I nie pożyczajcie jajek nieznajomym.
niedziela, marca 28, 2010
Save me, before I drown... ups, too late!
Osiągnęliśmy dno. W sumie już dawno, ale dopiero dziś tak bardzo sobie to uświadomiłam.
Nigdy nie wierzyłam do końca w istnienie człowieka tak złego, że jego szpik przybiera czarną barwę. Nie wierzyłam, że Ziemia może nosić kogoś, kto ma za nic drugie istnienie, za nic wszelkie wartości i jest tak skłonny do mordu, że Hitler i Hannibal Lecter chowaliby się przed nim ze strachu po kątach.
Po ostatnich rewelacjach, a już po dzisiejszych zwłaszcza, czuję się jak potłuczona zastawa z dynastii Ming. Rozpieprzona w drobny mak, zdaje się, że nie do posklejania. Osiągnęliśmy dno. Tak głębokie, czarne i zamulone, że teraz trudno się z niego wygrzebać, by dojrzeć odrobinę światła. Już teraz wiem, skąd bierze się mój pesymizm, moje podejście do świata i ludzi - jak mam być normalna i optymistyczna, gdy znajduję się w tym gównie od lat?
Chcę uciec, bo wiem, że tylko to może coś zmienić. To, albo bomba atomowa.
A z drugiej strony, tak bardzo przywiązuję się do miejsc i ludzi, tak bardzo kocham mój dom, że ciężko będzie mi się z nim rozstać. No, ale to jedyna opcja, która pozwoli mi względnie normalnie przeżyć kolejne 20 lat życia, bo tutaj nie ma takiej możliwości.
Chcę znów zobaczyć światło dzienne.
Nigdy nie wierzyłam do końca w istnienie człowieka tak złego, że jego szpik przybiera czarną barwę. Nie wierzyłam, że Ziemia może nosić kogoś, kto ma za nic drugie istnienie, za nic wszelkie wartości i jest tak skłonny do mordu, że Hitler i Hannibal Lecter chowaliby się przed nim ze strachu po kątach.
Po ostatnich rewelacjach, a już po dzisiejszych zwłaszcza, czuję się jak potłuczona zastawa z dynastii Ming. Rozpieprzona w drobny mak, zdaje się, że nie do posklejania. Osiągnęliśmy dno. Tak głębokie, czarne i zamulone, że teraz trudno się z niego wygrzebać, by dojrzeć odrobinę światła. Już teraz wiem, skąd bierze się mój pesymizm, moje podejście do świata i ludzi - jak mam być normalna i optymistyczna, gdy znajduję się w tym gównie od lat?
Chcę uciec, bo wiem, że tylko to może coś zmienić. To, albo bomba atomowa.
A z drugiej strony, tak bardzo przywiązuję się do miejsc i ludzi, tak bardzo kocham mój dom, że ciężko będzie mi się z nim rozstać. No, ale to jedyna opcja, która pozwoli mi względnie normalnie przeżyć kolejne 20 lat życia, bo tutaj nie ma takiej możliwości.
Chcę znów zobaczyć światło dzienne.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
sobota, marca 27, 2010
Ktoś mi wstrzymał słońce i bynajmniej nie ruszył Ziemi
Jestem organizmem światłolubnym. Jak słonecznik.
Kilka dni ciepła i światła niesamowicie pobudziło mnie do życia, dało energię, jakiej nie miałam przez całą zimę. Zazieleniły mi się listki, pączki zaczęły rozkwitać jak szalone. Aż tu nagle deszcz i chmury. Krew odpływa z całego ciała i wędruje do zamrażarki. Nawet czekolada i czerwone pomarańcze nie przywracają choćby jednej zielonej kreski na mojej baterii. Jestem rozładowana. A przecież wczoraj prawie unosiłam się nad ziemią, zrywałam do lotu jak wiosenne jaskółki, mogłam góry przenosić.
A teraz kisnę jak kapusta na zimę, jest mi ciemno, zimno i szaro, bo Słoneczko postanowiło dziś nas olać. Ja rozumiem, że wiosna jest kapryśna i takie są jej prawa, ale jeżeli dała posmakować człowiekowi ciepła, a potem je zabrała - no to do cholery, niech się opanuje, bo jak wstanę... !
W każdym razie, produkcja witaminy D3 ustała, produkcja endorfin też, jedynie szyszynka wyzwala niezwykłe ilości melatoniny, która otępia mój mózg i każe mi iść do łóżka. Nie chcę tak.
Słońca, słońca trzeba mi.
Kilka dni ciepła i światła niesamowicie pobudziło mnie do życia, dało energię, jakiej nie miałam przez całą zimę. Zazieleniły mi się listki, pączki zaczęły rozkwitać jak szalone. Aż tu nagle deszcz i chmury. Krew odpływa z całego ciała i wędruje do zamrażarki. Nawet czekolada i czerwone pomarańcze nie przywracają choćby jednej zielonej kreski na mojej baterii. Jestem rozładowana. A przecież wczoraj prawie unosiłam się nad ziemią, zrywałam do lotu jak wiosenne jaskółki, mogłam góry przenosić.
A teraz kisnę jak kapusta na zimę, jest mi ciemno, zimno i szaro, bo Słoneczko postanowiło dziś nas olać. Ja rozumiem, że wiosna jest kapryśna i takie są jej prawa, ale jeżeli dała posmakować człowiekowi ciepła, a potem je zabrała - no to do cholery, niech się opanuje, bo jak wstanę... !
W każdym razie, produkcja witaminy D3 ustała, produkcja endorfin też, jedynie szyszynka wyzwala niezwykłe ilości melatoniny, która otępia mój mózg i każe mi iść do łóżka. Nie chcę tak.
Słońca, słońca trzeba mi.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
czwartek, marca 25, 2010
Imaginarium of doctor Parnassus
Wiem, że film nie jest super świeży, bo wyszedł już jakiś czas temu, ale mnie dopiero wczoraj udało się go obejrzeć. I muszę przyznać, że idealnie trafił w moje gusta filmowe. Po ostatnim rozczarowaniu Alicją w Krainie Czarów, obawiałam się, że kolejny film o podobnym klimacie okaże się klapą. A dzieło Terry'ego Gilliama zaskoczyło mnie wyjątkowo pozytywnie.
Sama historia dzieje się we współczesnym Londynie. Tajemniczy doktor Parnassus podróżuje ze swoją świtą po miastach, prezentując niezwykłe przedstawienie pt: Imaginarium. Podczas niego dzieją się niezwykłe rzeczy - Parnassus odkrywa przed publicznością ich marzenia, pozwala im doznawać niesamowitych przeżyć. Sam doktor posiada dar długowieczności, jednak uzyskał ją w drodze zakładu z samym Diabłem. A jak powszechnie wiadomo, zakładanie się z nim nie kończy się dobrze. A więc założył się nasz doktorek wyjątkowo głupio, bo o duszę swojej 16 letniej córki. I właśnie pewnego dnia Diabeł upomina się o swoje i Parnassus znajduje się w kiepskiej sytuacji. Na to wszystko pojawia się tajemniczy nieznajomy Tony, który decyduje się pomóc doktorowi w uratowaniu jego córki...
Film według mnie rewelacyjny. Ciekawa historia, oprawa, fantastyczna sceneria, kostiumy, cała ta niezwykła otoczka sprawiła, że zdecydowanie wcielę ten film to mojej ulubionej dziesiątki.
Warto też wspomnieć o świetnej obsadzie aktorskiej. Zaczynając od fenomenalnego Heatha Ledgera, poprzez jego kolejne "odsłony" grane przez Johnny'ego Deepa, Jude Law i Colina Farrella (Tu ciekawostka: Ci trzej aktorzy zdecydowali się zagrać tę jedną rolę w wyniku śmierci Heatha Ledgera na planie. Reżyser musiał trochę przekonstruować scenariusz, by jedna postać mogła zostać odegrana przez 4 różnych aktorów. Był to hołd przyjaciół złożony, zmarłemu już wtedy, Ledgerowi. Co więcej, Ci trzej aktorzy zdecydowali się oddać swoje gaże za film osieroconej córce słynnego Jokera. - cóż za szlachetność!). W każdym razie, według mnie to 'cztery w jednym' udało się znakomicie, i nie odczuwa się zaburzenia sensu w historii.
Co się tyczy aktorów jeszcze, to również rola Lily Cole była świetna. Ta młodziutka modelka i początkująca aktorka idealnie wpasowała się w ten klimat, no i przede wszystkim muszę przyznać, że sama jest prześliczna i zjawiskowa. Połączenie porcelanowej laleczki z rudą wiewiórką to to, co tygryski lubią najbardziej ;)
Generalnie, cała obsada - doktor Parnassus, Diabeł, Anton - wszyscy pasowali do tego świata jak ulał. No po prostu jestem zachwycona:)
Wszystkim tym, którzy doceniają siłę wyobraźni, kochają Heatha Ledgera, uwielbiają magię, niesamowitość i groteskę oraz odczuwają świat nie tylko za pomocą dwojga oczu - gorąco polecam!
Sama historia dzieje się we współczesnym Londynie. Tajemniczy doktor Parnassus podróżuje ze swoją świtą po miastach, prezentując niezwykłe przedstawienie pt: Imaginarium. Podczas niego dzieją się niezwykłe rzeczy - Parnassus odkrywa przed publicznością ich marzenia, pozwala im doznawać niesamowitych przeżyć. Sam doktor posiada dar długowieczności, jednak uzyskał ją w drodze zakładu z samym Diabłem. A jak powszechnie wiadomo, zakładanie się z nim nie kończy się dobrze. A więc założył się nasz doktorek wyjątkowo głupio, bo o duszę swojej 16 letniej córki. I właśnie pewnego dnia Diabeł upomina się o swoje i Parnassus znajduje się w kiepskiej sytuacji. Na to wszystko pojawia się tajemniczy nieznajomy Tony, który decyduje się pomóc doktorowi w uratowaniu jego córki...
Film według mnie rewelacyjny. Ciekawa historia, oprawa, fantastyczna sceneria, kostiumy, cała ta niezwykła otoczka sprawiła, że zdecydowanie wcielę ten film to mojej ulubionej dziesiątki.
Warto też wspomnieć o świetnej obsadzie aktorskiej. Zaczynając od fenomenalnego Heatha Ledgera, poprzez jego kolejne "odsłony" grane przez Johnny'ego Deepa, Jude Law i Colina Farrella (Tu ciekawostka: Ci trzej aktorzy zdecydowali się zagrać tę jedną rolę w wyniku śmierci Heatha Ledgera na planie. Reżyser musiał trochę przekonstruować scenariusz, by jedna postać mogła zostać odegrana przez 4 różnych aktorów. Był to hołd przyjaciół złożony, zmarłemu już wtedy, Ledgerowi. Co więcej, Ci trzej aktorzy zdecydowali się oddać swoje gaże za film osieroconej córce słynnego Jokera. - cóż za szlachetność!). W każdym razie, według mnie to 'cztery w jednym' udało się znakomicie, i nie odczuwa się zaburzenia sensu w historii.
Co się tyczy aktorów jeszcze, to również rola Lily Cole była świetna. Ta młodziutka modelka i początkująca aktorka idealnie wpasowała się w ten klimat, no i przede wszystkim muszę przyznać, że sama jest prześliczna i zjawiskowa. Połączenie porcelanowej laleczki z rudą wiewiórką to to, co tygryski lubią najbardziej ;)
Generalnie, cała obsada - doktor Parnassus, Diabeł, Anton - wszyscy pasowali do tego świata jak ulał. No po prostu jestem zachwycona:)
Wszystkim tym, którzy doceniają siłę wyobraźni, kochają Heatha Ledgera, uwielbiają magię, niesamowitość i groteskę oraz odczuwają świat nie tylko za pomocą dwojga oczu - gorąco polecam!
poniedziałek, marca 22, 2010
Standardzik
Pewnie po tym weekendzie na każdym blogu znajdziecie ckliwą notkę poświęconą wiośnie, słońcu, zajebistej pogodzie, śpiewającym ptakom, przebiśniegom i bóg jeszcze wie czemu.
A ja nie zamierzam...
...napisać czegoś innego, bo rzeczywiście jest bosko! ;)
Wiosna to zdecydowanie moja ulubiona pora roku (może to przez te urodziny?;)
A ja nie zamierzam...
...napisać czegoś innego, bo rzeczywiście jest bosko! ;)
Wiosna to zdecydowanie moja ulubiona pora roku (może to przez te urodziny?;)
niedziela, marca 14, 2010
Z obserwacji życia biedronek
Ja nie wiem kurwa czy to zrządzenie losu, przypadek, zaplanowana akcja czy zemsta Kogoś U Góry (KUG), ale zawsze, zawsze wszystkie chujowe rzeczy zdarzają się akurat podczas ZNPM. No nie wiem, może ja to prowokuję, albo co.
W każdym razie, jeśli jakaś rzecz może normalnie uszłaby na sucho, bez większych emocji, tak w tym momencie doprowadza mnie to do szału i sprawia, że mam ochotę przekłuć sobie aortę plastikowym nożykiem. Autentycznie chcę zamknąć się w jaskini i przespać te kilka dni, bo sama sobie robię krzywdę. Jebie mnie to jak odczuwają to inni, przeszkadza zaś to, że sama nie mogę wtedy ze sobą żyć.
Thank God I'm woman. Jasne, kurwa.
W każdym razie, jeśli jakaś rzecz może normalnie uszłaby na sucho, bez większych emocji, tak w tym momencie doprowadza mnie to do szału i sprawia, że mam ochotę przekłuć sobie aortę plastikowym nożykiem. Autentycznie chcę zamknąć się w jaskini i przespać te kilka dni, bo sama sobie robię krzywdę. Jebie mnie to jak odczuwają to inni, przeszkadza zaś to, że sama nie mogę wtedy ze sobą żyć.
Thank God I'm woman. Jasne, kurwa.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
sobota, marca 13, 2010
Rozczarowana Krainą Czarów
Drogi Panie Burtonie!
Pragnę wyrazić moje głębokie rozczarowanie Pańskim ostatnim filmem, który przyszło mi obejrzeć wczorajszego wieczoru. Film, tak głośno reklamowany od zeszłego roku, okazał się dla mnie totalną porażką i nieporozumieniem. Mniemam, jakoby ktoś podszył się pod Pańskie nazwisko i zepsuł tak fantastyczny utwór, jakim jest dzieło Lewisa Carrolla.
Uniżenie proszę o wyjaśnienie tej niepokojącej sytuacji, lub o ewentualne zaprzestanie reżyserowania filmów.
Z wyrazami szacunku, N.
A już całkiem poważnie:
Smutno, przykro i generalnie niewesoło zrobiło mi się po tym wczorajszym seansie. Sądziłam, że książka, na podstawie której nakręcono film, da tak wiele możliwości do popisania się reżyserowi, że aż nie będziemy mogli oderwać wzroku od ekranu. Że to wszystko pójdzie w stronę absurdu, grozy, groteski, psychodeli i dziwactwa, a nie w stronę bajki dla dzieci. Liczyłam nawet po cichu, że wszystko to będzie przypominało American McGee's Alice, i że, broń Boże, nie będzie to bajka dla dzieci. Bo sama książka przecież nią nie jest (mimo tego, że tak się ją odbiera).
Moje wielkie rozgoryczenie tyczy się też obsady aktorskiej. Ok, przyznaję się bez bicia, spodziewałam się genialnej roli Johnny'ego Deepa, a wyszło miernie, przeciętnie i generalnie mało było szaleństwa w Szalonym Kapeluszniku. Nie wspomnę już o roli Alicji, czy choćby białej królowej (do cholery, czy tylko ja uważam, że ta aktorka jest beznadziejna?!), bo po prostu szkoda słów. Jedyną aktorką, zasługującą według mnie na uznanie w tym filmie, okazała się, jak zawsze fantastyczna i fenomenalna, Helena Bonham Jones, grająca rolę Królowej Kier.
Kolejną kroplę goryczy stanowi dla mnie kwestia tłumaczenia napisów. Ja wiem, że język dzieła Lewisa Carrolla jest trudny, pełen zawiłości, nonsensów, gramatycznych i stylistycznych gier ze słowami - no ale cóż, tak sobie autor wymyślił. Natomiast osoba, która zajmowała się tłumaczeniem napisów na język polski powinna zostać zakneblowana, związana i wrzucona do najciemniejszych przepaści Mordoru.
Jeśli nie potrafimy czegoś przetłumaczyć to, do cholery, zostawmy to już lepiej w oryginale niż róbmy z tego jakieś kretyńskie, głupio brzmiące twory językowe, bo one miały sens tylko w oryginalnym dziele Lewisa Carrolla. U nas to wygląda po prostu żałośnie. (Swoją drogą, zastanawiam się jak wyglądała u nas wersja z dubbingiem?)
No, ale co ja tam wiem. Czepiam się, bo nie znam się na kinie i w ogóle jestem gupia.
A film zrobi furorę, kasy natrzepie i wszyscy będą zadowoleni.
Miejmy nadzieję, że to był tylko jednorazowy wyskok Tima Burtona ;)
Pozdrawiam, rozgoryczona N.
Pragnę wyrazić moje głębokie rozczarowanie Pańskim ostatnim filmem, który przyszło mi obejrzeć wczorajszego wieczoru. Film, tak głośno reklamowany od zeszłego roku, okazał się dla mnie totalną porażką i nieporozumieniem. Mniemam, jakoby ktoś podszył się pod Pańskie nazwisko i zepsuł tak fantastyczny utwór, jakim jest dzieło Lewisa Carrolla.
Uniżenie proszę o wyjaśnienie tej niepokojącej sytuacji, lub o ewentualne zaprzestanie reżyserowania filmów.
Z wyrazami szacunku, N.
A już całkiem poważnie:
Smutno, przykro i generalnie niewesoło zrobiło mi się po tym wczorajszym seansie. Sądziłam, że książka, na podstawie której nakręcono film, da tak wiele możliwości do popisania się reżyserowi, że aż nie będziemy mogli oderwać wzroku od ekranu. Że to wszystko pójdzie w stronę absurdu, grozy, groteski, psychodeli i dziwactwa, a nie w stronę bajki dla dzieci. Liczyłam nawet po cichu, że wszystko to będzie przypominało American McGee's Alice, i że, broń Boże, nie będzie to bajka dla dzieci. Bo sama książka przecież nią nie jest (mimo tego, że tak się ją odbiera).
Moje wielkie rozgoryczenie tyczy się też obsady aktorskiej. Ok, przyznaję się bez bicia, spodziewałam się genialnej roli Johnny'ego Deepa, a wyszło miernie, przeciętnie i generalnie mało było szaleństwa w Szalonym Kapeluszniku. Nie wspomnę już o roli Alicji, czy choćby białej królowej (do cholery, czy tylko ja uważam, że ta aktorka jest beznadziejna?!), bo po prostu szkoda słów. Jedyną aktorką, zasługującą według mnie na uznanie w tym filmie, okazała się, jak zawsze fantastyczna i fenomenalna, Helena Bonham Jones, grająca rolę Królowej Kier.
Kolejną kroplę goryczy stanowi dla mnie kwestia tłumaczenia napisów. Ja wiem, że język dzieła Lewisa Carrolla jest trudny, pełen zawiłości, nonsensów, gramatycznych i stylistycznych gier ze słowami - no ale cóż, tak sobie autor wymyślił. Natomiast osoba, która zajmowała się tłumaczeniem napisów na język polski powinna zostać zakneblowana, związana i wrzucona do najciemniejszych przepaści Mordoru.
Jeśli nie potrafimy czegoś przetłumaczyć to, do cholery, zostawmy to już lepiej w oryginale niż róbmy z tego jakieś kretyńskie, głupio brzmiące twory językowe, bo one miały sens tylko w oryginalnym dziele Lewisa Carrolla. U nas to wygląda po prostu żałośnie. (Swoją drogą, zastanawiam się jak wyglądała u nas wersja z dubbingiem?)
No, ale co ja tam wiem. Czepiam się, bo nie znam się na kinie i w ogóle jestem gupia.
A film zrobi furorę, kasy natrzepie i wszyscy będą zadowoleni.
Miejmy nadzieję, że to był tylko jednorazowy wyskok Tima Burtona ;)
Pozdrawiam, rozgoryczona N.
poniedziałek, marca 08, 2010
All I want for Women's Day is you
To nie jest poniedziałek z moich marzeń.
Ale rano (diablo wcześnie rano) obudziłam się obok Ciebie, więc nie może być tak źle.
Jem sernik, piję earl gray'a i myślę nad technikami teleportacji, które mogą umożliwić mi przebycie pięciuset kilometrów w jedną sekundę po to, żeby przytulić mój prezent na Dzień Kobiet.
A teraz wracam już na Ziemię.
Czeka na mnie spaghetti carbonara. ;)
Ale rano (diablo wcześnie rano) obudziłam się obok Ciebie, więc nie może być tak źle.
Jem sernik, piję earl gray'a i myślę nad technikami teleportacji, które mogą umożliwić mi przebycie pięciuset kilometrów w jedną sekundę po to, żeby przytulić mój prezent na Dzień Kobiet.
A teraz wracam już na Ziemię.
Czeka na mnie spaghetti carbonara. ;)
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, marca 05, 2010
Mój pierwszy raz
Dziś po raz pierwszy postąpiłam asertywnie.
Nie rzuciłam wszystkiego, nie odepchnęłam swoich myśli i zajęć na rzecz drugiej osoby, która mnie o coś poprosiła. Może to zabrzmi paskudnie i egoistycznie, ale jestem z siebie dumna. Przez całe życie jestem otwarta na sprawy innych, przyjacielska, interesująca się problemami całego świata - a to wszystko kosztem samej siebie.
Dziś postąpiłam tak, jak chciałabym to robić przez resztę życia. Nie powiedziałam, żeby ten ktoś spadał na drzewo, nie okazałam totalnej olewki i obojętności, tylko grzecznie powiedziałam, że nie mogę pomóc. Bo aktualnie sama borykam się z własnymi problemami, które są dla mnie zbyt ciężkie, by brać na swoje barki jeszcze jeden problem, w dodatku czyjś.
Obawiam się tylko czy nie będę mieć wyrzutów sumienia, że nie pomogłam. Choć, tak naprawdę, pomoc takiej osobie może przynieść tylko ktoś odpowiednio uprawniony do tego, czyli psycholog. I taką też radę dałam owej osobie. Mam nadzieję, że pomoże.
Nie mogę być dłużej cholerną Matką Teresą.
Nie rzuciłam wszystkiego, nie odepchnęłam swoich myśli i zajęć na rzecz drugiej osoby, która mnie o coś poprosiła. Może to zabrzmi paskudnie i egoistycznie, ale jestem z siebie dumna. Przez całe życie jestem otwarta na sprawy innych, przyjacielska, interesująca się problemami całego świata - a to wszystko kosztem samej siebie.
Dziś postąpiłam tak, jak chciałabym to robić przez resztę życia. Nie powiedziałam, żeby ten ktoś spadał na drzewo, nie okazałam totalnej olewki i obojętności, tylko grzecznie powiedziałam, że nie mogę pomóc. Bo aktualnie sama borykam się z własnymi problemami, które są dla mnie zbyt ciężkie, by brać na swoje barki jeszcze jeden problem, w dodatku czyjś.
Obawiam się tylko czy nie będę mieć wyrzutów sumienia, że nie pomogłam. Choć, tak naprawdę, pomoc takiej osobie może przynieść tylko ktoś odpowiednio uprawniony do tego, czyli psycholog. I taką też radę dałam owej osobie. Mam nadzieję, że pomoże.
Nie mogę być dłużej cholerną Matką Teresą.
sobota, lutego 27, 2010
Not good evening
Najgorsze są wieczory.
O ile jestem w stanie zorganizować się jakoś w ciągu dnia, tak na wieczory zupełnie nie mam pomysłów. Siedzę, po prostu siedzę, bo nie wiem co robić. Przez głowę przemykają mi myśli na temat tego co też ludzie mogą robić w wieczory, takie jak ten. Zwłaszcza gdy są sami i mieszkają na zadupiu.
Nie mam ochoty spędzać tego czasu w zadymionym barze nad szklanką piwa, uśmiechając się tępo do jeszcze bardziej tępego towarzystwa. Nie chce mi się czytać książek, bo na stan obecny mam pewien przesyt lekturami. Nie mam żadnego filmu do obejrzenia, nie mam z kim pogadać. Oglądanie demotywatorów, czytanie bzdur w internecie męczy jak nigdy. Nawet pisanie tutaj, trwające 5 minut, nie zapewnia mi rozrywki.
Powiedzcie mi ludzie, co wy do cholery robicie w takie wieczory jak ten?
Ps.Pomóżcie, bo w akcie desperacji ogolę sobie głowę na łyso i tyle mnie widzieli.
O ile jestem w stanie zorganizować się jakoś w ciągu dnia, tak na wieczory zupełnie nie mam pomysłów. Siedzę, po prostu siedzę, bo nie wiem co robić. Przez głowę przemykają mi myśli na temat tego co też ludzie mogą robić w wieczory, takie jak ten. Zwłaszcza gdy są sami i mieszkają na zadupiu.
Nie mam ochoty spędzać tego czasu w zadymionym barze nad szklanką piwa, uśmiechając się tępo do jeszcze bardziej tępego towarzystwa. Nie chce mi się czytać książek, bo na stan obecny mam pewien przesyt lekturami. Nie mam żadnego filmu do obejrzenia, nie mam z kim pogadać. Oglądanie demotywatorów, czytanie bzdur w internecie męczy jak nigdy. Nawet pisanie tutaj, trwające 5 minut, nie zapewnia mi rozrywki.
Powiedzcie mi ludzie, co wy do cholery robicie w takie wieczory jak ten?
Ps.Pomóżcie, bo w akcie desperacji ogolę sobie głowę na łyso i tyle mnie widzieli.
poniedziałek, lutego 22, 2010
Unperfect Circle
Wszystko się pierdoli. Płacz, ból, zgrzytnie zębów i depresja. Mam ochotę zabić Ciebie, siebie, wszystkich. Wysadzić świat w powietrze.
Potem pojawiasz się Ty. Stopniowo świat zmienia barwy na bardziej kolorowe. Dalej są łzy, ale już takie bardziej oczyszczające. Po czterech godzinach rozmów, przez które przechodzimy co najmniej raz w miesiącu, pojawia się pierwszy uśmiech i śmiech. Zaczynam wierzyć w siebie, w życie, w przyszłość i nasze możliwości. Myślę, że nie może być źle, że dam radę, że zmienię się, żeby już więcej nie mieć powtórki z rozrywki. Znikasz.
Przez kilka dni pałam energią, zapałem, chęcią do zmian własnego życia. Trwa to do pierwszego załamania w szkole, w domu, w życiu. Zwykle nie więcej niż kilka dni. Potem dochodzę do siebie, jestem w fazie marazmu i 'mamtowdupizmu', potem znów dzieje się tak, jak na początku.
Jak długo wytrzymasz? Jak długo ja wytrzymam? I czy ten pierdolony krąg musi się wiecznie zataczać? Czy już zawsze będę potrzebowała kopa do życia? Bo momentami czuję się jak narkomanka, która żyje tylko tymi momentami, kiedy Cię wciągnie nosem.
Nie chcę tego. Nie chcę, żeby to wszystko zatoczyło koło.
A może by tak trójkąt?
Wybacz mi, że nie mam dość siły, by się zmienić.
Potem pojawiasz się Ty. Stopniowo świat zmienia barwy na bardziej kolorowe. Dalej są łzy, ale już takie bardziej oczyszczające. Po czterech godzinach rozmów, przez które przechodzimy co najmniej raz w miesiącu, pojawia się pierwszy uśmiech i śmiech. Zaczynam wierzyć w siebie, w życie, w przyszłość i nasze możliwości. Myślę, że nie może być źle, że dam radę, że zmienię się, żeby już więcej nie mieć powtórki z rozrywki. Znikasz.
Przez kilka dni pałam energią, zapałem, chęcią do zmian własnego życia. Trwa to do pierwszego załamania w szkole, w domu, w życiu. Zwykle nie więcej niż kilka dni. Potem dochodzę do siebie, jestem w fazie marazmu i 'mamtowdupizmu', potem znów dzieje się tak, jak na początku.
Jak długo wytrzymasz? Jak długo ja wytrzymam? I czy ten pierdolony krąg musi się wiecznie zataczać? Czy już zawsze będę potrzebowała kopa do życia? Bo momentami czuję się jak narkomanka, która żyje tylko tymi momentami, kiedy Cię wciągnie nosem.
Nie chcę tego. Nie chcę, żeby to wszystko zatoczyło koło.
A może by tak trójkąt?
Wybacz mi, że nie mam dość siły, by się zmienić.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, lutego 15, 2010
180 °C
Życie potrafi się czasem odmienić w ciągu jednej minuty.
Nie wierzysz?
Zamieszkaj w moim domu.
Nie wierzysz?
Zamieszkaj w moim domu.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
Czy wiecie że... ?
wtorek, lutego 09, 2010
Everything sucks
Nie wiem czy to z powodu przedłużającej się zimy, braku słońca, witamin, czekolady czy bóg jeden wie czego, ale źle się czuję. W 3 sekundy mój humor osiągnął dno totalne, myśli plączą się po głowie, a największa i najsilniejsza z nich oznajmia, że mam dość.
Pewnie nie powinnam się tym przejmować, bo to dość częste u mnie zjawisko i mogłabym się już z nim oswoić jak z domowym kotem, ale mimo wszystko męczy mnie to.
Nie wiem czy to depresja, choroba psychiczna czy ogólne znudzenie. Ale daje mi w kość, i zdaje się, nie tylko mnie ;)
Chce mi się płakać, chce mi się spać, chce mi się wyć do księżyca.
I nie, nie mam ZNPM.
Pewnie nie powinnam się tym przejmować, bo to dość częste u mnie zjawisko i mogłabym się już z nim oswoić jak z domowym kotem, ale mimo wszystko męczy mnie to.
Nie wiem czy to depresja, choroba psychiczna czy ogólne znudzenie. Ale daje mi w kość, i zdaje się, nie tylko mnie ;)
Chce mi się płakać, chce mi się spać, chce mi się wyć do księżyca.
I nie, nie mam ZNPM.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, lutego 08, 2010
Przemyślenia nad kubkiem herbaty. Skądinąd pysznej.
Ktoś poradził mi ostatnio, że dobrym sposobem na nudę jest pisanie. Wydaje mi się, że pisanie ot tak, bez konkretnego celu, odbiorcy i tematu jest pozbawione jakiegokolwiek sensu, ale nudzę się, więc piszę (po to chyba jest ten blog).
W najbliższym czasie będę chyba musiała zainwestować w nową klawiaturę, bo zapowiada się bardzo długi okres nudzenia się, a raczej nie mam pomysłu co ze sobą zrobić w tym nawale wolnego czasu. Mam w tygodniu 4 dni wolnego i, szczerze mówiąc, jestem już tym wolnym zmęczona. Owszem, lubię odpoczywać, leniuchować, nic nie robić, ale kiedy taki okres trwa i trwa człowiek już jest zmęczony tym odpoczywaniem. Zabijam w sobie życie, kreatywność, pomysły, witalność. Popadam w marazm, nudę i bezsilność. Często bywa tak, że po prostu wegetuję sobie do momentu, w którym coś się wydarzy. Wegetuję tak długo, że zdążyłam już zapuścić korzenie i wypuścić pierwsze zielone listki. A przecież nie ma jeszcze wiosny.
Pewnie, powiecie mi, że nie ma co się nad sobą użalać, trzeba ruszyć tyłek sprzed monitora i zrobić coś ze sobą, bo tak żyć nie można. Hm, żyć można - ale co to za życie? ;)
Tak ciężko jest wstać, otrząsnąć się z kurzu i pajęczyn, otworzyć okna i wpuścić do życia trochę promieni słonecznych. Tak ciężko wyjść z domu, przemóc się, zrobić coś, co powinno się zrobić sto lat temu. Zmienić wszystko.
Jak nie teraz - to kiedy? Jak nie ja - to kto?
Nikt.
Nikt mi nie pomoże, bo pomóc sobie mogę tylko ja. Ha.
Zobaczymy.
W najbliższym czasie będę chyba musiała zainwestować w nową klawiaturę, bo zapowiada się bardzo długi okres nudzenia się, a raczej nie mam pomysłu co ze sobą zrobić w tym nawale wolnego czasu. Mam w tygodniu 4 dni wolnego i, szczerze mówiąc, jestem już tym wolnym zmęczona. Owszem, lubię odpoczywać, leniuchować, nic nie robić, ale kiedy taki okres trwa i trwa człowiek już jest zmęczony tym odpoczywaniem. Zabijam w sobie życie, kreatywność, pomysły, witalność. Popadam w marazm, nudę i bezsilność. Często bywa tak, że po prostu wegetuję sobie do momentu, w którym coś się wydarzy. Wegetuję tak długo, że zdążyłam już zapuścić korzenie i wypuścić pierwsze zielone listki. A przecież nie ma jeszcze wiosny.
Pewnie, powiecie mi, że nie ma co się nad sobą użalać, trzeba ruszyć tyłek sprzed monitora i zrobić coś ze sobą, bo tak żyć nie można. Hm, żyć można - ale co to za życie? ;)
Tak ciężko jest wstać, otrząsnąć się z kurzu i pajęczyn, otworzyć okna i wpuścić do życia trochę promieni słonecznych. Tak ciężko wyjść z domu, przemóc się, zrobić coś, co powinno się zrobić sto lat temu. Zmienić wszystko.
Jak nie teraz - to kiedy? Jak nie ja - to kto?
Nikt.
Nikt mi nie pomoże, bo pomóc sobie mogę tylko ja. Ha.
Zobaczymy.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
wtorek, lutego 02, 2010
Co kryje w sobie puszka Pandory?
Pandora - od dziś (a w zasadzie od wczoraj) to słowo nie będzie mi się kojarzyło tylko z aplikacjami na Facebooku i mitologiczną laską, przez której ciekawość ludzie po dziś dzień mają hemoroidy i depresje, ale także z filmem Jamesa Camerona, który miałam przyjemność obejrzeć właśnie wczoraj.
Pomijam historię, prostą jak budowa cepa, przewidywalne wątki i sztampowe postaci, pominę nawet chyba sławetne 3D, bo największe wrażenie zrobiła na mnie właśnie Pandora.
Świat, w jakim działa się akcja "Avatara" mogłabym oglądać codziennie - te kolory, kształty, ruch, flora i fauna, niemalże zapachy i smaki lasu zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Cieszyłam oczy niezwykłą roślinnością, która tętniła życiem z każdego zakątka ekranu, uśmiechałam się na widok dziwnych stworzeń, niby-koni, smoków i małych, pulsujących światłem meduz. Otwierałam szeroko oczy na widok latających wysp, świecących drzew z dostępem do internetu, fluorescencyjnych grzybów i wszystkiego tego, co człowiek może zobaczyć po odpowiedniej dawce LSD. Było pięknie.
Dam się pomalować na niebiesko i zacznę mówić w języki Na'vi, niech tylko ktoś zabierze mnie na Pandorę.
Tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli, gorąco polecam. Na pewno każdy znajdzie w nim coś dla siebie ;)
Pomijam historię, prostą jak budowa cepa, przewidywalne wątki i sztampowe postaci, pominę nawet chyba sławetne 3D, bo największe wrażenie zrobiła na mnie właśnie Pandora.
Świat, w jakim działa się akcja "Avatara" mogłabym oglądać codziennie - te kolory, kształty, ruch, flora i fauna, niemalże zapachy i smaki lasu zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Cieszyłam oczy niezwykłą roślinnością, która tętniła życiem z każdego zakątka ekranu, uśmiechałam się na widok dziwnych stworzeń, niby-koni, smoków i małych, pulsujących światłem meduz. Otwierałam szeroko oczy na widok latających wysp, świecących drzew z dostępem do internetu, fluorescencyjnych grzybów i wszystkiego tego, co człowiek może zobaczyć po odpowiedniej dawce LSD. Było pięknie.
Dam się pomalować na niebiesko i zacznę mówić w języki Na'vi, niech tylko ktoś zabierze mnie na Pandorę.
Tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli, gorąco polecam. Na pewno każdy znajdzie w nim coś dla siebie ;)
piątek, stycznia 29, 2010
Smaki dzieciństwa
Podejrzewam, że większość z was, tak jak ja, ma jakieś smakowe wspomnienia z własnego dzieciństwa. Pamiętamy o rzeczach, które próbowaliśmy w jakichś okolicznościach, lub o czymś, co było smakiem zakazanym (i bynajmniej nie mówię tu o smaku LSD). Wspomnienia te powracają do nas co jakiś czas i wtedy myślimy sobie: "Oo, jakie to było dobre, nigdy więcej nie jadłem tak dobrych pierogów/racuchów/zupy dyniowej/wpiszcochcesz". Próbujemy te smaki powielić, odzyskać, odtworzyć przepisy z przeszłości, po to, by poczuć to wszystko jeszcze raz. Jednak w 99 procentach się to nie udaje, bo na ten smak składały się nie tylko produkty, ale i okoliczności, czy choćby osoba, która przygotowała dla nas danie.
Pamiętam fenomenalne racuchy na szkolnej stołówce - kiedy na przerwach rozeszła się plotka, co dziś na obiad, wszyscy gnaliśmy do stołówki po racuchy. Były grube, mocno przypieczone, chrupiące i szczodrze posypane cukrem pudrem. Czasem nawet jakiemuś szczęściarzowi udało się wydębić dokładkę i wtedy zyskiwał on miano Króla Stołówki.
Ilekroć sama smażę w domu racuchy, myślę o tych stołówkowych - ich smaku nie uda mi się odtworzyć już nigdy, dlatego nawet nie próbuję - zbyt wielkie rozczarowanie czekałoby mnie na końcu: niby przepis ten sam, ale jednak to nie to samo...
Ponoć moja Babcia często wspominała o smaku z dzieciństwa - smaku melasy zrobionej z buraków cukrowych - mówiła o tym jak o największym przysmaku, przy którym trufle to jedzenie dla ubogich. Moja mama, a synowa mojej Babci, postanowiła zrealizować to jej marzenie i zrobiła jej ten smakołyk, ale, mimo dobrego przepisu, melasa okazała się okropna. To tylko umysł i wyobraźnia Babci wykreowała ten smak, jako smak idealny.
Sama miewam wiele takich smakowych wspomnień. Pamiętam smak syropu z cebuli, który dawała nam mama, gdy byliśmy chorzy. Smak zielonych jabłek, czereśni, agrestu, które pożeraliśmy, gdy tylko na gałęziach pojawiały się pierwsze zawiązki owoców. Pamiętam smak pierogów z czereśniami, które zrobiła dla nas babcia przyjaciół; smak chorwackich muli, jedzonych w porcie; zapach i smak jabłek z piwnicy cioci.
Te wszystkie ulotne wspomnienia sprawiają, że życie nabiera koloru, tekstury, zapachu i smaku. Dla takich wspomnień chce się kombinować, tworzyć nowe smaki, dania, próbować różnych potraw i produktów.
To takie moje drobne przyjemności, które sprawiają, że czasem chce się żyć. ;)
Pamiętam fenomenalne racuchy na szkolnej stołówce - kiedy na przerwach rozeszła się plotka, co dziś na obiad, wszyscy gnaliśmy do stołówki po racuchy. Były grube, mocno przypieczone, chrupiące i szczodrze posypane cukrem pudrem. Czasem nawet jakiemuś szczęściarzowi udało się wydębić dokładkę i wtedy zyskiwał on miano Króla Stołówki.
Ilekroć sama smażę w domu racuchy, myślę o tych stołówkowych - ich smaku nie uda mi się odtworzyć już nigdy, dlatego nawet nie próbuję - zbyt wielkie rozczarowanie czekałoby mnie na końcu: niby przepis ten sam, ale jednak to nie to samo...
Ponoć moja Babcia często wspominała o smaku z dzieciństwa - smaku melasy zrobionej z buraków cukrowych - mówiła o tym jak o największym przysmaku, przy którym trufle to jedzenie dla ubogich. Moja mama, a synowa mojej Babci, postanowiła zrealizować to jej marzenie i zrobiła jej ten smakołyk, ale, mimo dobrego przepisu, melasa okazała się okropna. To tylko umysł i wyobraźnia Babci wykreowała ten smak, jako smak idealny.
Sama miewam wiele takich smakowych wspomnień. Pamiętam smak syropu z cebuli, który dawała nam mama, gdy byliśmy chorzy. Smak zielonych jabłek, czereśni, agrestu, które pożeraliśmy, gdy tylko na gałęziach pojawiały się pierwsze zawiązki owoców. Pamiętam smak pierogów z czereśniami, które zrobiła dla nas babcia przyjaciół; smak chorwackich muli, jedzonych w porcie; zapach i smak jabłek z piwnicy cioci.
Te wszystkie ulotne wspomnienia sprawiają, że życie nabiera koloru, tekstury, zapachu i smaku. Dla takich wspomnień chce się kombinować, tworzyć nowe smaki, dania, próbować różnych potraw i produktów.
To takie moje drobne przyjemności, które sprawiają, że czasem chce się żyć. ;)
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
wtorek, stycznia 26, 2010
It's your lucky day!
Zmęczona, ale szczęśliwa wróciłam dziś do domu, po całym dniu intensywnych wrażeń na uczelni. Pozaliczałam większość przedmiotów na oceny dobre i bardzo dobre (nazwijcie mnie kujonem, a to dowiedzie tylko waszej zazdrości!), zaliczyłam też połowę egzaminu z teorii literatury - w związku z tym wytatuuję sobie dzisiejszą pamiętną datę na tyłku!;)
W dodatku mama zrobiła pierogi ruskie, w domu jest przyjemnie ciepło i miło, aż chce się żyć, mimo tego całego zmęczenia.
Słucham sobie cudownej muzyki (♥ Piers Faccini), piję herbatę z cytryną, w powietrzu unosi się zapach lawendy... aż szkoda przerywać to wszystko, by po raz kolejny usiąść do nauki. No ale cóż, sesja rządzi się swoimi prawami;)
A, byłabym zapomniała.
Wczoraj minął rok, odkąd założyłam tego bloga. Szczerze powiedziawszy nawet nie zauważyłam, kiedy minęło te 365 dni. Czas strasznie zapiernicza, nie da się ukryć. Ale generalnie jestem zadowolona z tego miejsca, a raczej z tego, że zdarza mi się tu pisać nie tylko raz na pół roku;)
Tak więc: Happy BlogBirthday to me!
A na deser - tort w kształcie Mistrza Yody. Spróbować musisz go!
W dodatku mama zrobiła pierogi ruskie, w domu jest przyjemnie ciepło i miło, aż chce się żyć, mimo tego całego zmęczenia.
Słucham sobie cudownej muzyki (♥ Piers Faccini), piję herbatę z cytryną, w powietrzu unosi się zapach lawendy... aż szkoda przerywać to wszystko, by po raz kolejny usiąść do nauki. No ale cóż, sesja rządzi się swoimi prawami;)
A, byłabym zapomniała.
Wczoraj minął rok, odkąd założyłam tego bloga. Szczerze powiedziawszy nawet nie zauważyłam, kiedy minęło te 365 dni. Czas strasznie zapiernicza, nie da się ukryć. Ale generalnie jestem zadowolona z tego miejsca, a raczej z tego, że zdarza mi się tu pisać nie tylko raz na pół roku;)
Tak więc: Happy BlogBirthday to me!
A na deser - tort w kształcie Mistrza Yody. Spróbować musisz go!

poniedziałek, stycznia 18, 2010
Chaos, chaos in my head
Tyle rzeczy wydarzyło się od ostatniego zamieszczonego tu posta, że aż nie chce mi się o tym pisać. Wystarczą tylko słowa, że mam nieźle namieszane i naplątane w głowie, że czasem aż zastanawiam się czy to nie zbyt wiele, jak na moją małą mózgownicę. Człowiek chce, żeby z Nowym Rokiem wszystko zaczęło układać się jasno i przejrzyście - a życie, jak to bywa, ma w dupie nasze noworoczne życzenia i robi swoje. Chcę nastawić się pozytywnie do świata, założyć różowe okulary i uwierzyć, że wszystko będzie pięknie jak w najcudowniejszym śnie. Małe dzieci zwykły uważać, że gdy czegoś się bardzo mocno chce i bardzo mocno w to wierzy - to to się stanie. Zazwyczaj jednak ich życzenia obejmowały krąg posiadania nowej lalki Barbie czy nakręcanego robota, więc nie wiem czy ta teoria zadziała w moim przypadku. Bo może zbyt wiele żądam.
Tak czy siak, chcę żeby wszystko było piękne, różowe i cudowne. I tak będzie.
A z bardziej prozaicznych rzeczy: niedługo minie rok, od kiedy założyłam tego bloga i muszę powiedzieć, że to chyba jedyna rzecz, którą przez ten rok udało mi się robić w miarę systematycznie. Czego nie można np. powiedzieć o antybiotykach, które zapomniałam zjeść do końca, lub o ćwiczeniach na mięśnie brzucha, które odpuszczam sobie od kilku dni. ;) Więc można to uznać za jakiś tam mój sukces. Oczywiście, nie oczekuję orderów z ziemniaka, ale jakieś małe oklaski by się przydały. Jest więc szansa, że małymi kroczkami uda mi się wypracować jakąś systematyczność w moim życiu i być może za jakieś 50 lat będę mogła się pochwalić tym, że przez pełny miesiąc brałam lekcje baletu, albo witaminę C.
Życzę sobie szczęścia.
Tak czy siak, chcę żeby wszystko było piękne, różowe i cudowne. I tak będzie.
A z bardziej prozaicznych rzeczy: niedługo minie rok, od kiedy założyłam tego bloga i muszę powiedzieć, że to chyba jedyna rzecz, którą przez ten rok udało mi się robić w miarę systematycznie. Czego nie można np. powiedzieć o antybiotykach, które zapomniałam zjeść do końca, lub o ćwiczeniach na mięśnie brzucha, które odpuszczam sobie od kilku dni. ;) Więc można to uznać za jakiś tam mój sukces. Oczywiście, nie oczekuję orderów z ziemniaka, ale jakieś małe oklaski by się przydały. Jest więc szansa, że małymi kroczkami uda mi się wypracować jakąś systematyczność w moim życiu i być może za jakieś 50 lat będę mogła się pochwalić tym, że przez pełny miesiąc brałam lekcje baletu, albo witaminę C.
Życzę sobie szczęścia.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
poniedziałek, stycznia 11, 2010
niedziela, stycznia 03, 2010
A w nowym roku...
Życzę sobie dużo dystansu, wytrwałości, cierpliwości i optymizmu.
I jednorożców.
Chciałabym, żeby ten nowy rok był tak bardzo różny od poprzedniego. I poprzedniego. Żeby był lepszy, bardziej uśmiechnięty, zadowolony. Żeby nie wylewał łez niepotrzebnie, żeby umiał zamilknąć, kiedy potrzeba; żeby skupił się na sobie i zaczął cieszyć się swoim życiem i szczęściem.
I żebym w przyszłym roku nie musiała życzyć sobie tego wszystkiego, bo po prostu to wszystko osiągnę.
I jednorożców.
Chciałabym, żeby ten nowy rok był tak bardzo różny od poprzedniego. I poprzedniego. Żeby był lepszy, bardziej uśmiechnięty, zadowolony. Żeby nie wylewał łez niepotrzebnie, żeby umiał zamilknąć, kiedy potrzeba; żeby skupił się na sobie i zaczął cieszyć się swoim życiem i szczęściem.
I żebym w przyszłym roku nie musiała życzyć sobie tego wszystkiego, bo po prostu to wszystko osiągnę.
Kategorie:
przemyślenia własne,
Wydarzenia
Subskrybuj:
Posty (Atom)