niedziela, stycznia 20, 2013

Nic nie muszę

Herbata z konfiturą z bzu, jazzowa płyta ukochanego zespołu, zapach suszących się, świeżo wypranych ubrań, miękki patchworkowy koc uszyty przez mamę, otulający moje zmarznięte stopy. Niedziela.

Nie odczuwam skrupułów, gdy weekend spędzam leniwie, spokojnie, powoli. Gotuję dobre rzeczy, śpię długo wylegując się wśród miliona poduszek. Słucham muzyki, biorę niespieszny prysznic, robię nam dobre śniadanie. Czasem spotkamy się ze znajomymi, pójdziemy do kina albo do knajpy. Nie chodzimy na imprezy ani całonocne popijawy. Pewnie większość powiedziałaby, że prowadzimy nudne życie emerytów. Że mamy po dwadzieściaparę lat, a nie szalejemy, nie przeżywamy ekscytacji, przypadkowego seksu w toalecie na dyskotece, nie pijemy Jagermeistera z wódką, nie bierzemy ecstasy, następnego dnia nie umieramy od kaca i nie wymieniamy ze znajomymi doświadczeniami typu: kto, kiedy i ile wyrzygał.

Ciekawa jestem ilu młodych ludzi dało się wkręcić w ten wir, gdzie wszyscy muszą koniecznie prowadzić taki styl życia, bo to modne, hipsterskie, tak wypada, bo wszyscy tak robią. Ilu z nich marzy o siedzeniu pod kocem w fotelu, czytaniu książki, jedzeniu francuskich rogalików, głaskaniu po karku ukochanej osoby, która zasypia z głową na waszych kolanach. O nicnierobieniu, nicniemuszeniu, po prostu byciu z sobą i dla siebie.

Uwolnijcie się z przymusu, załóżcie ciepłe skarpetki, weźcie na kolana kota, do ręki książkę, puśćcie dobrą muzykę i chill out.

poniedziałek, września 24, 2012

Winter is coming

Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale cieszę się z pracy w światowej korporacji.
Cieszę się, ponieważ po trzech miesiącach wiem już, że nie chcę tu zostać. Nie wiem co będę w życiu robić, ale na pewno nie będzie to bycie trybikiem w gigantycznej, zjadającej ludzi maszynie.

Codziennie jestem narażona na wielki stres, nie mam czasu na jedzenie, na porozmawianie ze znajomymi, na cokolwiek. Często wychodzę po godzinach, a nawet jeśli uda mi się wyjść o 16, to potem jeszcze długo nie mogę przestać myśleć o tym, co się działo/co jest do zrobienia w dniu jutrzejszym/od kogo trzeba jeszcze zebrać opierdol. W pracy telefony, maile, spotkania z milionem ludzi z całego świata. Na meetingach przytakujesz i grzecznie się uśmiechasz, choć nie masz pojęcia o co im chodzi. Musisz gonić obcych ludzi, żeby samemu nie zebrać po głowie. Ciągła walka.
Żeby pracować w korporacji trzeba mieć twardą dupę i zero skrupułów. Zero sumienia i mistrzowski pas w kłamaniu i obracaniu ludźmi. Wtedy daleko się zajdzie.

Jak ktoś jest mięciutki jak kaczuszka, to nie ma szans. Korporacja zje go żywcem.

Dostałam dziś świetną radę od pewnej managerki z Holandii, która pracuje w tej korporacji od 13 lat:

Be a bitch.
Be a pitbull.
Bite their legs off.
This is the only way you'll survive here


Coś w tym jest.
Albo to, albo różowe tabletki na uspokojenie i terapia. A na to niestety nie mam kasy.

poniedziałek, lipca 16, 2012

Beginning

Zbieram się i zbieram i zebrać się nie mogę, żeby w końcu spreparować tego posta.
To był wariacki miesiąc w moim życiu, które diametralnie się zmieniło.
Wczoraj minął miesiąc, odkąd zaczęłam pracować, a trochę więcej odkąd przeprowadziłam się do Wrocławia i wiodę sobie samodzielne/samotne życie.
Muszę przyznać, że zadziwiająco dobrze to znoszę. W pracy jest nieźle (oprócz tej cholernej nudy), poznałam mnóstwo fajnych i pomocnych ludzi (99% to mężczyźni!), podciągam się z angielskiego i francuskiego i ogólnie jest pozytywnie.

Powoli poznaję Wrocław, choć nie ukrywam, że samej nie mam aż takiej motywacji, żeby wyruszać na wycieczki poza moje małe mieszkanko. Samej po prostu naprawdę nic się nie chce. Nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o brak M., ale też o brak przyjaciół, czy bliższych znajomych, z którymi mogę spędzać czas. Owszem, mam tu brata, na którego mogę liczyć w momentach kryzysu, ale czasem brakuje mi jakiejś bardziej kobiecej duszy, której można się wyżalić, a potem wspólnie schlać i pójść na zakupy (niekoniecznie w tej kolejności).

Generalnie, zaskakująco dobrze sobie radzę. Jestem typem panikary, która nienawidzi zmian, a mimo to jakoś daję radę. Na początku nie byłam nawet strasznie zestresowana, po prostu ze stoickim spokojem przyjmowałam wszystko, co się wydarzyło. Zupełnie jak nie ja. Albo nie. Jak ja, tylko że na prochach uspokajających. A przysięgam, z ręką harcerza na sercu, że nic nie brałam. To chyba dobrze, nie?

I ogólnie kotłuje mi się w głowie milion myśli. Jak je przesieję przez sito i ogarnę, to może pojawi się tu coś więcej.

czwartek, maja 10, 2012

Myśli nieuczesane

Miałam pisać o tym, jak to wiosna wybuchła nagle z siłą bomby atomowej. Jak niesamowicie zakwitły bzy, jabłonie, odurzające zapachem derenie i głogi. Jak pachnie ziemia po wiosennej burzy i świeżo skoszony trawnik. Jak cudownie i cicho biegnie się po zielonym lesie, miękko stąpając po wilgotnym, uginającym się igliwiu, słuchając śpiewu ptaków i mijając się na trakcie ze stadami rączych, łagodnookich saren. Jak cudownie patrzeć jest na podwójną tęczę ponad dziewiczym kawałkiem puszczy i jak niesamowicie jest spacerować wśród śnieżnych zasp, gdy żar leje się z błękitnego nieba, nieskalanego ani jedną chmurką. Jak pachną zerwanego z mojego ogrodu konwalie i tulipany.
Esencja wiosny.

Cieszę się tym wszystkim, tymi szczegółami, drobiazgami, bo nic większego się w moim życiu nie zdarza. Kwiatowa sukienka, świeża pościel w czerwoną kratkę, domowy chleb z masłem czy jogurt zrobiony przez Mamę stają się moimi szczęściami dnia codziennego. Ktoś mówi, że dostał podwyżkę w pracy? Rodzi mu się dziecko? Jedzie na wakacje do Egiptu? Świetnie, wszystko fajnie, ale ja mam domowy jogurt z mleka prosto od krowy. Bukiet kwiatów od przyjaciela na stoliku. Zakwitające kaktusy w ogródku.
To trzyma mnie przy życiu, daje paliwo potrzebne do codziennego wstawania i wiary w to, że jest jakiś sens w tym wstawaniu.

Bo jeśli któregoś dnia wstanę i nie zauważę nic więcej poza niekończącymi się kredytami do spłacenia, wkurwiającym szefem, niesprawiedliwymi płacami i wojną na świecie - przypomnę sobie czas, kiedy moją radością były kaktusy, jogurt i kwitnące bzy.
A potem strzelę sobie w łeb.

poniedziałek, marca 19, 2012

Goodbye, old friend.

Jeśli ktoś kiedyś zadzwoni do was i oznajmi, że ma dla was dwie wiadomości - dobrą i złą - natychmiast odłóżcie słuchawkę, oraz, broń Boże, nie wybierajcie złej wiadomości jako pierwszej do usłyszenia. To zepsuje wam humor na całe dnie.

Popełniłam ten błąd, odebrałam telefon i usłyszałam wiadomość, która do tej pory wyciska ze mnie łzy. Pożegnania zwykle nie są łatwe, a ja wyjątkowo nie daję sobie z nimi rady, tym bardziej, kiedy chodzi o coś bardzo mi bliskiego.
Jedno z moich miejsc na ziemi, moja ukochana macierzysta stadnina, moja kolebka jeździeckich umiejętności przestała istnieć. Trener podjął trudną decyzję o jej zamknięciu, sprzedaży koni i rozstaniu się z nią, pozostawiając nas, swoich wychowanków w wielkim smutku.

Jestem związana z tym miejscem, ludźmi i końmi od ośmiu lat. Były narodziny dzieci, koni, przebudowy stajni, rozstania, powitania nowych członków naszej jeździeckiej rodziny. Były rajdy, ogniska, Hubertusy, zawody, skoki przez przeszkody, zimowe, wiosenne, letnie i jesienne wyjazdy w teren, galopy po lesie, upadki, puchary, radości i smutki. Godziny spędzone w stajni przy pracy przy koniach, walka na polu w upale podczas sianokosów i żniw, praca przy poszerzaniu padoków, obrabianiu marchwi, sprzątaniu boksów, czyszczeniu koni.

Setki godzin spędzonych z ludźmi i końmi, nowymi znajomymi i przyjaciółmi. No i przede wszystkim nasz świetny trener, nauczyciel i przyjaciel, który zawsze miał czas i zawsze był gotów wysłuchać i pomóc. Perfekcyjny jeździec, który na zawsze zostanie moim mistrzem. Spajał to miejsce, sprawiał, że każdy chętnie tam przychodził i zawsze wracał z uśmiechem na ustach.

Będzie mi brakowało Namlikowa najbardziej na świecie i nie wiem czy jeszcze kiedyś wrócę do jeździectwa.
Bo nigdzie nie znajdę takich ludzi i takich koni.

piątek, lutego 24, 2012

Let's have a war, so we can go and die

Jestem zła. Jestem wściekła. Jestem smutna. Jestem bezsilna.
Przelewa się we mnie taka fala negatywnych emocji, że czuję, że już dłużej nie mogę.
Moje życie utknęło w martwym punkcie i to w każdym z możliwych aspektów. Na dzień dzisiejszy, gdyby ktoś spytał mnie czy jestem szczęśliwa to zgodnie z prawdą powiedziałabym, że nie. Więc dlaczego nic z tym nie zrobię? Nie wiem. Może jestem organicznie nieprzystosowana do życia i nie potrafię podejmować dobrych decyzji?

Szlag mnie trafia, trzęsą mi się ręce, łzy napływają do oczu. Miało być tak pięknie, tak szczęśliwie, tak cudownie. Wszyscy zawsze stawiali na mnie, że to właśnie mi uda się bezproblemowo osiągnąć wszystko, o czym tylko zapragnę, że czeka na mnie świetna kariera, miłość życia, przygody, tytuły naukowe, osiągnięcia. Ale jak widać moi Nostradamusi nie mieli racji. Zamiast tego jestem bez pracy, bez szkoły, bez perspektyw, bez ciekawego życia, a moja wielka miłość pierdoli mnie równo i interesuje się tylko sobą.

Nie umiem znaleźć w sobie ani jednej pozytywnej myśli, by się pocieszyć, nie widzę żadnego światełka w tunelu, za którym mogłabym podążać, czuję się jak roślina, jak cholerny polny chwast, który jest, bo jest.
Moje życie ostatnio to sinusoida, waha się od stanów bezmózgiej euforii do momentów wielkiej depresji(o zresztą widać po tym, co tu piszę) i zastanawiam się, czy nie jestem przypadkiem chora na chorobę dwubiegunową, bo zaczynam zauważać znaczne podobieństwo.

Błagam o strzał między oczy.

piątek, stycznia 13, 2012

I know what you did last Friday 13th...

Kolejny piątek trzynastego w moim życiu. Nic spektakularnego jak na razie. Nikt mnie nie zabił, nie spadłam z drabiny, nie wdepnęłam w nic paskudnego, nie złamałam nogi. Jedynie w ramach zaskoczenia pada sobie śnieg (Tak, wiem, jest styczeń!). Piątek trzynastego jest jak każdy piątek, a mimo to zawsze jakoś myślę o nim cieplej. Ja wiem, że Ty wiesz, że wiemy oboje, że chodzi o Ciebie.

Od tamtej pory wiele zmieniło się w moim życiu i we mnie. Czy na dobre? Czy na złe? Trudno mi teraz znaleźć na to odpowiedź, gdy siedzę w tej sytuacji zagrzebana aż po uszy. Może za, dajmy na to, 50 lat będę w stanie spojrzeć na ten czas i jakoś obiektywniej go ocenić, ale na razie jest to niemożliwe. W każdym razie, piątek trzynastego namieszał w moim życiu, bez niego nie byłabym dziś tym, kim jestem. Może nie jestem z tego w stu procentach zadowolona, bo życie nie układa mi się jak księżniczce w disneyowskiej bajce, ale do cholery, nie jest źle.

Chyba, że to właśnie taka powolna klątwa piątku trzynastego... Namieszać we łbie, sprawić, że zatraci realne postrzeganie rzeczywistości, swoją osobowość, zacznie wariować i w końcu wyląduje w zakładzie dla obłąkanych? A wszystko to pięknie rozłożone w czasie, żeby nikt nie spostrzegł jak jad powoli sączy się do organizmu i w ciągu lat zamienia go w śliniącego się, tłukącego łbem o ścianę zombie?

Who knows?