Normalnie kocham święta Bożego Narodzenia. Klimat, śnieg, jedzenie, strojność, choinki, światełka, kolory i zapachy. Normalnie to wszystko wywołuje na mojej twarzy uśmiech od ucha do ucha, który nie znika aż do stycznia.
W tym roku jest jednak trochę inaczej, bo mimo, że czuję zbliżający się nastrój to jednak coś w duszy nie daje mi spokoju i mnie nieustannie zasmuca.
Te święta będą dla mnie inne niż w ostatnich dwóch latach. Nie będzie podwójnego ubierania choinki, pieczenia ciasteczek, walki o anielskie włosy. Nie będzie leżenia przed kominkiem, obijania się, oglądania GP, śmiechów, zabaw z psami. To wszystko, i jeszcze więcej, odeszło wraz z moją drugą rodziną, a w zasadzie z rodziną M.
Przez te lata sama stałam się jej częścią, byłam z nimi tak związana, że oczywistym wydawało się dzielenie z nimi smutków i radości. W tym roku tej radości nie podzielę, bo nie mam już takiego prawa - i dlatego łzy spływają mi po policzkach.
Może kiedyś popełniłam błąd pozwalając sobie aż tak bardzo się z nimi związać, poczuć się jak rodzina, ale wtedy nie myślałam o konsekwencji, która spadnie na mnie w momencie rozstania. Bo nie myślałam o rozstaniu w ogóle.
Rozstając się z M. rozstałam się też z jego rodziną, którą kochałam nad życie.
Zastanawiam się teraz nad sensem wiązania się z ludźmi, bo w takich momentach mam ochotę zostać pustelnikiem. Mam wielką tendencję do przywiązywania się do osób, miejsc, przedmiotów - gdy przychodzi mi się z nimi rozstać, czuję jakby ktoś wyrwał mi kawałek mojego ciała, czegoś bliskiego. Tej dziury nie da się zasklepić, można udawać przez jakiś czas, że jej nie ma, ale to nie zmienia faktu, że coś lub ktoś odeszło w przeszłość już na zawsze.
Nie umiem tego zaakceptować, czuję się wytrącona z równowagi, niepełna, bez sensu. Brakuje mi ich, tak jak brakuje mi M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Po usłyszeniu sygnału, zostaw wiadomość.