Jestem organizmem światłolubnym. Jak słonecznik.
Kilka dni ciepła i światła niesamowicie pobudziło mnie do życia, dało energię, jakiej nie miałam przez całą zimę. Zazieleniły mi się listki, pączki zaczęły rozkwitać jak szalone. Aż tu nagle deszcz i chmury. Krew odpływa z całego ciała i wędruje do zamrażarki. Nawet czekolada i czerwone pomarańcze nie przywracają choćby jednej zielonej kreski na mojej baterii. Jestem rozładowana. A przecież wczoraj prawie unosiłam się nad ziemią, zrywałam do lotu jak wiosenne jaskółki, mogłam góry przenosić.
A teraz kisnę jak kapusta na zimę, jest mi ciemno, zimno i szaro, bo Słoneczko postanowiło dziś nas olać. Ja rozumiem, że wiosna jest kapryśna i takie są jej prawa, ale jeżeli dała posmakować człowiekowi ciepła, a potem je zabrała - no to do cholery, niech się opanuje, bo jak wstanę... !
W każdym razie, produkcja witaminy D3 ustała, produkcja endorfin też, jedynie szyszynka wyzwala niezwykłe ilości melatoniny, która otępia mój mózg i każe mi iść do łóżka. Nie chcę tak.
Słońca, słońca trzeba mi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Po usłyszeniu sygnału, zostaw wiadomość.