Osiągnęliśmy dno. W sumie już dawno, ale dopiero dziś tak bardzo sobie to uświadomiłam.
Nigdy nie wierzyłam do końca w istnienie człowieka tak złego, że jego szpik przybiera czarną barwę. Nie wierzyłam, że Ziemia może nosić kogoś, kto ma za nic drugie istnienie, za nic wszelkie wartości i jest tak skłonny do mordu, że Hitler i Hannibal Lecter chowaliby się przed nim ze strachu po kątach.
Po ostatnich rewelacjach, a już po dzisiejszych zwłaszcza, czuję się jak potłuczona zastawa z dynastii Ming. Rozpieprzona w drobny mak, zdaje się, że nie do posklejania. Osiągnęliśmy dno. Tak głębokie, czarne i zamulone, że teraz trudno się z niego wygrzebać, by dojrzeć odrobinę światła. Już teraz wiem, skąd bierze się mój pesymizm, moje podejście do świata i ludzi - jak mam być normalna i optymistyczna, gdy znajduję się w tym gównie od lat?
Chcę uciec, bo wiem, że tylko to może coś zmienić. To, albo bomba atomowa.
A z drugiej strony, tak bardzo przywiązuję się do miejsc i ludzi, tak bardzo kocham mój dom, że ciężko będzie mi się z nim rozstać. No, ale to jedyna opcja, która pozwoli mi względnie normalnie przeżyć kolejne 20 lat życia, bo tutaj nie ma takiej możliwości.
Chcę znów zobaczyć światło dzienne.
Och. Dasz radę. Dasz, dasz, mówię Ci. :)
OdpowiedzUsuń(Tak poza tym, to ani prof. D., ani dr B. nie byli by zadowoleni z mojej wypowiedzi :P)
Ech, mała, tym razem już naprawdę jest dno. Żadne 'dasz radę' nas z tego nie wyciągnie ;)
OdpowiedzUsuń