Wszystko się pierdoli. Płacz, ból, zgrzytnie zębów i depresja. Mam ochotę zabić Ciebie, siebie, wszystkich. Wysadzić świat w powietrze.
Potem pojawiasz się Ty. Stopniowo świat zmienia barwy na bardziej kolorowe. Dalej są łzy, ale już takie bardziej oczyszczające. Po czterech godzinach rozmów, przez które przechodzimy co najmniej raz w miesiącu, pojawia się pierwszy uśmiech i śmiech. Zaczynam wierzyć w siebie, w życie, w przyszłość i nasze możliwości. Myślę, że nie może być źle, że dam radę, że zmienię się, żeby już więcej nie mieć powtórki z rozrywki. Znikasz.
Przez kilka dni pałam energią, zapałem, chęcią do zmian własnego życia. Trwa to do pierwszego załamania w szkole, w domu, w życiu. Zwykle nie więcej niż kilka dni. Potem dochodzę do siebie, jestem w fazie marazmu i 'mamtowdupizmu', potem znów dzieje się tak, jak na początku.
Jak długo wytrzymasz? Jak długo ja wytrzymam? I czy ten pierdolony krąg musi się wiecznie zataczać? Czy już zawsze będę potrzebowała kopa do życia? Bo momentami czuję się jak narkomanka, która żyje tylko tymi momentami, kiedy Cię wciągnie nosem.
Nie chcę tego. Nie chcę, żeby to wszystko zatoczyło koło.
A może by tak trójkąt?
Wybacz mi, że nie mam dość siły, by się zmienić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Po usłyszeniu sygnału, zostaw wiadomość.