niedziela, listopada 28, 2010

Tick, tick, tick. That's the sound of your life running out.

Czas mknie jak zwariowany. Nie zatrzymuje się na światłach, ignoruje przejścia dla pieszych i wygrażające staruszki, pędzi przed siebie zdeterminowany na całego.

Minął rok od czasu, gdy spędziłam ten wieczór razem z Nim na kamiennogórskim pogotowiu. Szałowe andrzejki. Krew, szwy i ból odeszły już dawno w zapomnienie. On nie. Daje wyraz swojego istnienia przeciągając się leniwie jak kot i wyłączając budziki, żeby pospać jeszcze ciut dłużej. Śpimy na łyżeczkę, patrzymy sobie w oczy, budzimy się razem i niby wszystko jest dokładnie tak samo. Nie, właściwie to nic nie jest takie samo.

Zdaję sobie sprawę z upływającego czasu, z tego, że nigdy już nic nie będzie takie, jakie było. Ba, podobne nawet. Chcę, żeby było lepiej, ale wiem, że może to być tylko pobożne życzenie.
Zamykam oczy i myślę, że nie chcę myśleć. Chcę żyć, uśmiechać się, cieszyć, nie mieć zmartwień. Chcę leżeć przed kominkiem, patrzeć na padający za oknem śnieg, czuć to ciepło i spokój ducha, który czułam kiedyś, dawno temu.

Czas biegnie jak szalony, życie ucieka przed oczami, a jedyne o czym marzę to przestać to pisać i się przytulić.
I bynajmniej nie do pluszowego lisa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Po usłyszeniu sygnału, zostaw wiadomość.