poniedziałek, grudnia 21, 2009

Meri Kurimasu!

Mama lepi wianki z orzechów, brat puszcza muzykę z Bubble Bubble, tata prysnął sobie złotym lakierem prosto w twarz, ja maluję paznokcie na granatowo. Ach, święta. Jak dobrze być wtedy razem i przeżywać wspólnie te magiczne chwile. :)

Sobie, i Wam, życzę dużo normalności na święta i na co dzień. Wiele radości, śniegu, prezentów pod choinką, uśmiechu i tego, o czym każdy z Was marzy przed zaśnięciem (pomijając różnorakie erotyczne fantazje). Życzę pozytywnego podejścia do świata i ludzi, zwłaszcza tym, którym święta kojarzą się z komerchą, pogańskimi zwyczajami i obłudą. Postarajcie się zawiesić swoje krytyczne uwagi na te 3 dni w roku, by chociaż innym nie psuć tego, na co tyle czekali ;)
I generalnie, Wesołych Świąt - cokolwiek dla kogokolwiek to oznacza ;)




Ps. Ktoś wie czym można usunąć złoty spray z twarzy?

środa, grudnia 09, 2009

Świat nie jest taki zły, gdy pomyślisz, że mogło być gorzej

Czasem myślę sobie, że wszystko, co może być najgorszego przytrafia się właśnie mnie - znasz to uczucie, prawda?
A wtedy jedna, mała rzecz potrafi ci pokazać, że, do cholery, mogło być o niebo (lub piekło nawet) gorzej, i nagle zaczynasz lubić i doceniać to, co masz.

Zawsze w trudnej sytuacji staram się powtarzać sobie, że i tak dzieci w Afryce/Kambodży/Tajlandii mają zdecydowanie gorzej niż ja, i wiele z nich z chęcią zamieniłoby swój żywot na mój.
Dziś miałam właśnie taką wyprawę do Afryki, zobaczyłam i wyobraziłam sobie zupełnie inne życie i... podziękowałam Opatrzności za to, co mam. Teraz widzę, jak wielu rzeczy nie doceniam na co dzień - a może powinnam, bo przecież wcale nie jest tak źle.
W ostateczności mogłabym przecież umierać z głodu na Afrykańskiej równinie, albo mieć męża/ojca, który codziennie prałby mnie po pysku za nieposłuszeństwo...

piątek, grudnia 04, 2009

- Cześć, znamy się? - Nie.

Kiedyś miałaś wrażenie, że patrząc na jego twarz widzisz swoje odbicie w lustrze. Byliście tacy sami, mieliście te same myśli, poglądy, zachowania, te same ulubione rzeczy. Jeden umysł w osobie dwóch ciał.
Myślałaś sobie, jak to pięknie znaleźć bratnią duszę, kogoś, kto zawsze zrozumie Ciebie, twoje frustracje, radości i smutki. Cudownie było porozumiewać się niemal telepatycznie, wystarczyło jedno spojrzenie i wszystko było wiadomo. Przecież Ty i On to to samo, jedność.

Więc myślałaś sobie, że znasz go tak dobrze, jak wnętrze własnej dłoni, że świat dookoła może się zmieniać, a Wy pozostaniecie zawsze tacy sami.
Ale czas pokazał, że Ty to nie On. Nawet jeśli chciałabyś, żeby tak było to okazało się to niemożliwe. Nachodzi Cię refleksja - czy kiedykolwiek byliście tacy sami, znaliście się na wylot, wiedzieliście o sobie wszystko, potrafiliście przewidzieć wszystkie swoje ruchy? Jeśli nie, to zdajesz sobie powoli sprawę, że to wszystko było maską, grą aktorską, udawaniem. Kim naprawdę jest człowiek, którego uważałaś za klona swojej duszy?

Co dzień zauważasz różnice między wami. Nie jesteście już tacy sami, zaczynasz myśleć, że nigdy nie byliście. On powoli zaczyna być kimś, kim nigdy nie chciałaś żeby był. Ty nadal trwasz przy swojej osobowości, on zmienia je co chwilę. Przychodzi frustracja, rozczarowanie. Może to Ty jesteś dziwna? Może nie umiesz przystosować się do realiów narzucanych przez świat, może właśnie trzeba zmieniać swoje 'twarze' jak rękawiczki, bo tego wymaga od nas rzeczywistość?
Tylko, że Ty nie chcesz tak żyć. Chcesz żyć w świecie, gdzie nie musisz nosić maski, udawać uśmiechów, przybierać różnych póz. Może po prostu jesteś niedostosowana do życia w rzeczywistości, która Cię otacza.
Zaczynasz gubić się w tym, co jest prawdą, a co maską. Czy teraz mówi On, czy jego kolejne, wyrachowane wcielenie?

Chcesz wrócić do tego, co było kiedyś, ale wiesz, że to niemożliwe. Boisz się zrobić ruch, więc tkwisz w miejscu. Przestań.
Przestań wierzyć w pieprzoną jedność dusz i zacznij żyć swoim życiem. Bo innego mieć nie będziesz.

Dla S.

środa, grudnia 02, 2009

Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz, aż ci się skończy termin ważności

Pan Kochanowski wyjawił prawdę światu. Prawdę oczywistą, banalną, o której każde dziecko z drugiej klasy wie. No ale w końcu był Wielkim Poetą, więc co by nie powiedział/napisał świętą rzeczą jest.

Ale ja nie o tym.
Przeszło mi przez myśl opisanie mojego wielkiego wzburzenia wywołanego ostatnimi doświadczeniami ze służbą (nie wiem kurna komu oni służą, bo ludziom na pewno nie) zdrowia. Ale już kiedyś o tym pisałam i nie ma sensu powtarzać czegoś, co wszyscy wiemy. W każdym razie, w Polsce nie polecam być człowiekiem chorującym/potrzebującym/obolałym itepe. Lepiej, mój drogi pacjencie, lecz się sam!
A z miłych i wesołych rzeczy dnia dzisiejszego: jestem niesamowicie zadowolona z tabletek przeciwbólowych, które przepisała mi dziś pani doktor. Od soboty próbuję wszystkich kolorowych pigułek, jakie znajdę w szafce - i żadne, nawet supersilne, do tej pory nie pomogły. Jedynym lekiem był sen, toteż od tamtego czasu kładę się spać regularnie o 20:00, żeby z bólu nie przegryźć klamki od drzwi. Natomiast po łyknięciu dzisiejszego specyfiku dnia, czuję, że wracają mi siły! Co prawda, tabletka jest w dawce uderzeniowej dla koni i skutkiem ubocznym może być wzmożona chęć na marchew oraz zwiększenie połyskliwości sierści - ale co tam, ważne, że nie boli!;)
Z tego oto miejsca, lekko zamroczona, pozdrawiam wszystkie puchate króliczki, na których testowane były moje leki.
Ihaaa

niedziela, listopada 29, 2009

Andrzejkowe wróżenie z bandaży

Jak to czasem w życiu bywa, coś lubi się dokumentnie spieprzyć.
Ale po kolei.
Miał być: romantyczny wieczór we dwójkę, leżenie przy kominku, picie wina.
Było: przytrzaśnięcie palców drzwiami od samochodu, dużo krwi, wizyta na pogotowiu, dwa szwy i ogromny ból.
Trochę minęło się to z naszym celem, nieprawdaż?;)
W każdym razie dzieci, pamiętajcie o dokładnym zabieraniu łapsk przy zamykaniu drzwi samochodu, bo skończycie jak ja - z wielkim, pulsującym wściekle tępym bólem palcem i szwami, które być może sprawią, że kiedyś jeszcze będę mogła sobie ten paznokieć pomalować lakierem.
Nic więcej nie napiszę, bo Czerwony Maniek (jak go nazwałam) piłuje mnie jak oszalały i w żaden sposób nie chce się uspokoić (nie działają na dziada nawet najsilniejsze prochy przeciwbólowe).

Ps. Na chwilę obecną, mam perwersyjną przyjemność z wyobrażania sobie, że CM zostaje odgryziony przez owczarka alzackiego, lub odcięty przez podrzędnego magika na występie w świetlicy w Pogwizdówku Dolnym.
Czy to normalne?

niedziela, listopada 15, 2009

Powiew lata w zimie

Ostatnie kilka dni było niespodziewanie ciepłe i przyjemne, jak na tę porę roku. Mój organizm jest skołowaciały, nie bardzo wie co robić, ponieważ temperatury zmieniają się jak w ciągu dnia na pustyni. W myślach widzę komórki tłuszczu w moim organizmie, które biegają w jedną i w drugą stronę, nie bardzo wiedząc co mają ze sobą zrobić ("Chłopaki, jest ciepło, magazynujemy się na brzuchu!" a za chwilę - "Wracać, wracać, znowu zima, potrzebna jest energia!").
Wracając jednak od tej dygresji, niewątpliwie spowodowanej oglądaniem w dzieciństwie serii "Było sobie życie", muszę przyznać, że to słońce i całkiem niezła temperatura przywróciły mi radość życia, przynajmniej na chwilę.

Siedząc teraz w ciepłym szlafroku i popijając herbatkę miło jest mi wspomnieć piękny dzień, który przeżyłam w tym tygodniu. Byłam na dwugodzinnej konnej wyprawie do lasu. Dawno nie było tam tak pięknie! Słońce prześwietlało przez przerzedzone już korony drzew, mieniąc się różnymi odcieniami żółci, brązu, pomarańczu i czerwieni. Zapach zbutwiałych liści i żołędzi miło drażnił nozdrza, a ciepłe powietrze rozwiewało włosy. Sceneria była wprost wymarzona do dzikich galopów pomiędzy drzewami, jednak trzeba było uważać, by w tym wszystkim nie stracić głowy (i to dosłownie, jeśli nie zdążyło się w porę uchylić przed wielką gałęzią na wysokości twarzy)i cało powrócić do domu. Gonitwy po łąkach porośniętych pożółkłą wysoką trawą, ściganie się z sarnami, dyskusje na tematy różne i różniste złożyły się na bardzo miłe przed i po południe, które, mam nadzieję, niedługo się powtórzy;)

Także moi mili, korzystajcie z lata, które powróciło do nas tak nieoczekiwanie ;)

poniedziałek, listopada 09, 2009

Konie. Również te mechaniczne.

Ostatni weekend miałam przyjemność spędzić w bardzo miły sposób. Zaczęło się od sobotniego Hubertusa świętowanego w mojej stadninie. (Dla niewtajemniczonych: Hubertus to święto myśliwych i jeźdźców obchodzone w listopadzie; tradycyjnie częścią imprezy jest tzw. pogoń za lisem - czyli jeden uczestnik gonitwy ma przypięty do ubrania lisi ogon, a reszta stara się go dopaść. Oczywiście na koniach). Była fajna zabawa, ognisko, mnóstwo pysznego jedzenia, fajna ekipa, no i oczywiście gitara i głos Pana Trenera, umilające nam ten miły wieczór ;) Słowem - było świetnie!

W niedzielę zaś byliśmy kibicować M. i K. w ich rajdowej jeździe na KJS (Dla niewtajemniczonych: KJS: impreza samochodowa o charakterze otwartym, gdzie kierowcy mają trasy dojazdowe i próby czasowe). M. był pilotem (z czego nie był do końca zadowolony), a K. kierowcą. Całkiem dobrze szło im latanie seryjną Fiestą, która jeszcze dzień przed zawodami była niesprawna ;p
Prawdopodobnie w niedługim czasie sama zostanę pilotem rajdowym, nie wiem tylko jak przezwyciężę chęć rzygania podczas niepatrzenia na drogę (bo przecież pilot ma ciągle nos w mapie) oraz jak poradzę sobie z moją super orientacją w terenie ;)
No, ale czas pokaże, może okażę się pilotem marzeń?

sobota, października 31, 2009

Dick or treat?

Nieważne czy to Halloween, czy święto zmarłych.
Grunt, że można wyrzeźbić sobie dynię!

Wesołego święta zmarłych, everyone ;)

piątek, października 30, 2009

Brak słów i trzydniowa głuchota

Środowy koncert Porcupine Tree mogę określić tylko jednym słowem: idealny.
Nie wiem co więcej mogę napisać, widać w pisaniu recenzji nie jestem zbyt dobra, ale wciąż pozostaję pod wpływem tego co się działo.
Kocham Steve'a Wilsona, kocham Porcupine Tree.
I żałuję tylko, że nie zagrali mojego kawałka: Last Chance To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled. No ale może następnym razem.
Anyway, już marzę o ich następnej wizycie w Polsce. :)


poniedziałek, października 26, 2009

Już za parę dni, za dni parę...

O środowym koncercie Porcupine Tree myślę już jakoś od końca kwietnia tego roku, ponieważ właśnie wtedy kupiliśmy bilety. Wtedy to jeszcze data 28 października wydawała się tak odległa, że podniecanie się nią było niezdrowe. Co innego, gdy wizję upragnionego eventu i mnie dzielą tylko niecałe dwa dni - to dopiero emocje! W myślach obliczam godziny i minuty, dzielące mnie od koncertu marzeń. Totalnym sadyzmem wydają mi się jutrzejsze zajęcia, trwające od 8:00 do 16:30, na których będę musiała przesiedzieć, środa już jakoś przeleci (bo tylko do 13:00) ii nareszcie :)
Miejmy nadzieję tylko, że koncert się odbędzie/dojadę na miejsce/ekipa mnie nie zawiedzie, bo, jak wiem z (niewłasnego) przykładu, niepójście na wymarzony i wyczekany koncert może skończyć się ciężką depresją i alkoholową libacją na smutno (trzymaj się, Ruda!;*).
Tym czasem, wprowadzam się w klimat, słuchając PT, jedząc orkisz z miodem i popijając mlekiem.
Oby do środy!

poniedziałek, października 19, 2009

An ordinary day

Wczoraj wieczorem zakończył się mój długi weekend i dzisiaj od godziny 15:00 rozpoczął się nowy, dłuższy (bo na zajęcia idę dopiero w kolejny poniedziałek).
Życie jest piękne.
W związku z tym, siedzę sobie przed komputerem w czapce-uszance na głowie, szlafroku i kapciach, popijam herbatę z imbirem i miodem i jem wafla z masą krówkową i prażonymi orzechami. I słucham Kyuss.
Oficjalnie wszyscy możecie mi zazdrościć.
:)

poniedziałek, października 12, 2009

To ja i moja przestrzeń

Tytuł tego posta może sugerować, że będę się dziś rozwodzić nad beznadziejnością i bezsensem istnienia polskiego pseudo hip hopu, ale nie ma nic bardziej mylnego. Wydarzenie dzisiejszego dnia zmusiło mnie do przemyśleń nad sobą samą, moim zachowaniem i wieloletnią chorobą psychiczną.

Większość z was kojarzy pewnie detektywa Monka z serialu o tym samym tytule. Tym zaś, którzy nie znają tej postaci mogę już podziękować, ponieważ na pewno mają oni 13 lat i albo ubierają się w różowe spódniczki, albo mają IQ równe kolonii małży. Nieważne.
W każdym razie Monk, oprócz tego, że jest genialnym i błyskotliwym detektywem, ma swoje dziwactwa. Pomijam tu wszelakie fobie, od arachno, przez klaustro do hafefobii, a chodzi mi mianowicie o jego schizę na punkcie tego, by wszystkie rzeczy były, według niego, na swoim idealnym miejscu. No i tu zaczyna się wątek autobiograficzny, ponieważ posiadam tę samą przypadłość.

Nienawidzę, po prostu chronicznie nienawidzę, gdy ktoś przestawia moje rzeczy w pokoju, zmienia ich położenie, zwyczajowe miejsce. Lubię pozostawiać mój pokój w jakimś stanie, i gdy do niego powracam nie wyobrażam sobie, żeby na moim biurku rzeczy zmieniły swoje miejsce. Potrafię rozpoznać to, czy ktoś przesunął poduszkę na łóżku o jakieś 5cm albo zamienił miejscami kaktusy stojące na oknie. Denerwuję się, gdy widzę, że ktoś był w moim pokoju, siedział w nim, poprzestawiał coś i potem skrzętnie próbował to ukryć. Niestety, jak zawsze z miernym skutkiem. Nie lubię mieć pogniecionej kołdry, przestawionego łóżka, książek porozwalanych w różnych miejscach. Po prostu nie lubię jak ktoś grzebie w moich rzeczach.
Nie oznacza to, że jestem osobą niegościnną i nikogo do siebie nie zapraszam, bo tak nie jest. Nie oznacza to również, że nie pozwalam sobie od czasu do czasu na mały chaos i bałagan w pokoju - toleruję go jednak, bo pochodzi z mojej ręki, a także dlatego, że wiem, iż prędzej czy później się go pozbędę.

Tak, przyznałam się wam. Przyznałam się całemu światu (czyli całym 2-3 osobom, które to czytają), że w najbliższych latach zamienię swój pokój na miłą, małą celę, obitą materacami, w której nikt nie będzie mógł mi nabałaganić. Cóż, takie życie.
Kończąc już, muszę wyznać co zainspirowało mnie do dzisiejszego, dość przydługiego, wyznania. Otóż gdy powróciłam do domu z uczelni, zastałam swój pokój i swoje rzeczy, dosłownie w częściach, porozrzucane po mieszkaniu. Huragan "Mama" przeszedł przez mój pokój, ponieważ zaplanował sobie malowanie sufitu i odświeżanie ścian. Total mess, jakby powiedzieli Anglicy, a w tym wszystkim muszę tu mieszkać przez kilka dni. Oczywiście, nie jest najgorzej, bo obeszło się bez kucia ścian, wybijania dziur w podłodze i szlifowania tynku.

A teraz wybaczcie, idę poustawiać kłębki kurzu w równe kupki, bo totalnie nie pasują mi do wystroju wnętrza.

wtorek, września 29, 2009

Baby, it's cold outside

Dziś poczułam na sobie powiew jesieni. Mając na sobie polar i kurtkę modliłam się w myślach do wszelkich bogów o zesłanie wełnianego szalika i rękawiczek. Zerkam za okno i widzę ciemność, a jeszcze parę godzin temu było jasno jak w dzień i świeciło względne słońce.
W takie dni, jak dziś, nie da się nie zauważyć nieubłaganie pędzącego czasu. Było ciepło i pięknie, jest już zimno, ciemno i deszczowo. Powoli zbliżamy się do zimy.
W takie dni, jak dziś, chce się siedzieć w domu pod kocem, z herbatą z malinami w jednej i dobrą książką w drugiej ręce, słuchając:
Willie Nelson & Norah Jones - Baby It's Cold Outside

Co niniejszym zamierzam uczynić. ;)

Wieczór orientalny

Za oknami jesień, a my szalejemy kulinarnie.
Japońskie sushi, czeskie piwo, wino z Kany Galilejskiej i egipska szisza - wszystko to złożyło nam się na naprawdę wesoły i miły wieczór.
Uwielbiam gotować, próbować różnych nowych rzeczy, jeść ciekawe potrawy z różnych państw i moim kulinarnym marzeniem jest podróż dookoła świata i możliwość zasmakowania potraw, które na co dzień mogę sobie obejrzeć co najwyżej w telewizji.
Well, może kiedyś się to spełni ;)

Ps. A samodzielne robienie sushi jest tak proste, że zamierzamy niedługo otworzyć własny sushi bar! ;)

poniedziałek, września 21, 2009

His name is Allen. Woody Allen.

Jakiś czas temu mama przytargała z biblioteki naręcze książek, z których upatrzyłam sobie coś ciekawego. Za bardzo nie znam twórczości Allena, ale wiem, że facet jest nieźle pokręcony i że może zapowiadać się ciekawie. Już sam krótki opis z tyłu książki zachęcił mnie do jej przeczytania, potem było już tylko lepiej. I tak w ciągu jednego dnia pochłonęłam "Czystą anarchię" i czuję, że jest to jedna z moich ulubionych książek.
To zbiór krótkich opowiadań przepełnionych absurdem, humorem i groteską. Allen pokazuje nam świat wokół, i nas samych, nasze cechy, głupie zachowania, pogoń za nie wiadomo czym w tym świecie.
Książka przezabawna, przeprawdziwa, czasem nawet smutna (zważywszy na to, że człowiek odkrywa w niej prawdę o samym sobie), a przede wszystkim pełna absurdu.
Wszystkim, którzy rozumieją Monty Pythona polecam gorąco. Reszta niech idzie dalej czytać swoje Bravo Girl.
;)

niedziela, września 20, 2009

Seven days in sunny June

Właściwie to nie seven, a three, i nie June, tylko September. Ale mniejsza o szczegóły.
Wróciliśmy wczoraj z M. z naszych wakacji nad morzem i muszę przyznać, że było naprawdę cudownie. Pogoda mile nas zaskoczyła, pozwalając na cieszenie się doskonale ciepłymi, ostatnimi dniami lata. Lenistwo, czytanie książek na plaży, granie w dingo (;) ), jedzenie lodów, gofrów i tajskiego żarcia to coś, dla czego warto tłuc się 400 kilometrów. Zwłaszcza, że nie robiłam tego sama, a był ze mną mój nieoceniony towarzysz wszelkich zabaw i miłośnik wieprzowiny po tajlandzku na ostro - Pan M., który ostatnio reaguje też na imię "lurpak" (z tego miejsca ślę gorące pozdrowienia dla niego i dla twórców pewnego masła;) ).
No, ale odbiegłam od tematu.
Cisza, spokój, pustki na plaży, tupot białych mew zarzynających się o kawałek żytniego chleba i świadomość bycia najmłodszymi ludźmi w promieniu kilometrów - to wszystko złożyło nam się na najmilsze trzy dni w ciągu tych trzymiesięcznych wakacji.
Szkoda, że już koniec.
No, ale nie można mieć wszystkiego. ;)

środa, września 09, 2009

Nie.Zwykły dzień

Nie wiem czy to kwestia niskiego ciśnienia, pogody, czy zbliżającego się końca świata, ale czułam się (i nadal czuję) jak z innej planety. Nie mogę się z nikim dogadać (w dosłownym znaczeniu), słowa plączą mi się i przekręcają, wszystko się pieprzy i miesza. Wychodzi z tego wszystkiego jakiś dziwny bełkot pijaka. Może po latach dopadła mnie choroba głupiego społeczeństwa - czyli dysleksja/dysgrafia/dysfunkcja mózgu? A może to po prostu chwilowe zaćmienie księżyca?
W każdym razie, liczę na to, że szybko przejdzie, bo jak zaczną się zajęcia na uczelni to ciężko będzie nic nie mówić, w końcu to nie jest żadna politechnika, tylko filologia polska. ;)
Z pozytywnych rzeczy, dzisiejszego dnia udały mi się wyśmienite pierogi ze śliwkami i nauczyłam się odstępowania od łydki (brzmi kosmicznie, termin jeździecki), a do tego nie potrzeba było składać słów w zdania, więc kto wie, może jeśli nie przejdzie mi moje zaćmienie to nie będzie aż takiej tragedii?;)

Ps. Ktoś nasikał mi w łazience na podłogę. Przyznać mi się natychmiast, któren to?!

niedziela, sierpnia 30, 2009

Łokieć

Ostatnimi czasy natrafiłam (z pewną pomocą) na trailer nowego sezonu Dr.House'a. Trailer niezły, fajnie się zapowiada, ale ja nie o tym. W soundtracku do filmiku leciał utwór grupy Elbow - Grounds for divorce, który tak absolutnie wkręcił się w moją głowę, że to cud, że w trakcie snu go nie nucę. Słucham go i mnie ponosi, a za razem mam z tym utworem dziwne skojarzenia. Gdy zamykam oczy to widzę amerykańskie więzienie z lat '60 czy '70, zakurzoną drogę i czarnoskórych, starych więźniów, którzy w pasiakach młotami i kilofami wykuwają drogę. Nad nimi stoją kanarzy z gnatami w rękach, dalej siedzi ich dowódca na koniu. Jest upał i drobinki kurzu unoszą się w powietrzu. Wyczuwa się napiętą atmosferę.
Nie mam pojęcia skąd wzięło mi się to skojarzenie, ale scenę tę widzę w mojej głowie bardzo wyraźnie, jak kadr wycięty z filmu. To moje wyobrażenie nie ma nic wspólnego z utworem, ale ilekroć go słyszę, nie mogę pozbyć się tej sceny sprzed oczu.
Proszę, powiedzcie mi, że wy czasem też tak macie. (kłamstwo w słusznej sprawie dozwolone!)
Boję się, że zwariowałam.
;)

środa, sierpnia 26, 2009

Lenistwo jest drugą naturą człowieka

Od ostatniego wpisu na blogu minęło sporo czasu. Miałam nawet ochotę parę razy coś tutaj napisać, ale blogger mi zastrajkował i nie chciał hulać. Sprawdziłam o co chodzi, problem był błahy i do naprawienia w 3 minuty, ale liczyłam na to, że sam się naprawi/ktoś mi go naprawi/dobry Buk ześle piorun na adminów i oni to naprawią/cholerawiecojeszcze. W efekcie właśnie te 3 minuty temu sama naprawiłam tę małą usterkę i - voila! - mogę znów tu pisać.
Ale czy mi się zachce...?

poniedziałek, lipca 13, 2009

Do you want to feel like crap? Visit state hospital today! :)

Ostatnio miałam nieprzyjemność przebywania w szpitalu publicznym i jednego jestem pewna - następnym razem, choćbym broczyła krwią z głowy, każę się dobić w domu, bo nie chciałabym powtórzyć tej wizyty.
Pewnie jest to temat oklepany, bo nawet najmłodsze przedszkolaki zdają sobie sprawę ze stanu polskiej służby zdrowia, ALE mimo wszystko człowiek musi przekonać się na własnej skórze, żeby całkowicie uwierzyć.
Była to moja pierwsza wizyta w szpitalu (nie licząc przyjścia na świat) i myślałam, że może jednak te pogłoski, które o nim krążą są fałszywe. Myliłam się jednak okrutnie, co uświadomiono mi zaraz po przekroczeniu progu tego magicznego miejsca. Żeby jednak nie przedłużać, w skrócie streszczę co nastąpiło.
Pan Doktor Wielki Władca Wszechświata uznał za stosowne, by nie udzielać szybkiej i nagłej pomocy swojej pacjentce, u której być może w tym momencie następował krwotok mózgu, lecz przez bite piętnaście minut, razem z suczą starą pielęgniarką robił wykład na temat bezpieczeństwa, braku wyobraźni, nieodpowiedzialności rodziców, tego, że w życiu już naoglądał się ludzi-roślinek i, że mogłam to być właśnie ja. Sęk w tym, że nie byłam, ale on nie śmiał tego zauważyć. Zostałam potraktowana jak 13letnia gówniara, która nie ma własnego rozumu, łamie prawo, i, Bóg jeden wie, czy czasem nie molestuje dzieci. Gdy skończył, bo najwyraźniej zabrakło mu argumentów, raczył mnie zbadać i przyjąć na oddział pod obserwację. W tak zwanym międzyczasie pani Cud Miód Pielęgniarka podczas pobierania mi krwi powiedziała, że ona wcale nie jest taka głupia, i że słyszy ten sarkazm w moim głosie. Dzięki Bogu, pomyślałam sobie, czegoś ich w tych szkołach nauczyli!
Generalnie wszyscy w tym szpitalu potraktowali mnie jak ostatniego śmiecia, od lekarza, ordynatora, pielęgniarki, na pani od rentgena kończąc. Na szczęście całe to gówno zakończyło się w miarę szybko i nie musiałam uciekać przez okno zwieszając się na linie zrobionej z koców i prześcieradeł.
Teraz, gdy tworzę tego posta, drugą ręką własną krwią zapisuję, że już nigdy nie pójdę do szpitala publicznego. Nigdy.
No, chyba, że będzie zbliżał się koniec świata, a ja będę chciała wyrównać stare porachunki... ;)

czwartek, lipca 02, 2009

Tropicana

Jest gorąco i lepko. Nie ma znaczenia czy masz na sobie zgrzebne płótno czy też bikini, po trzech minutach jesteś mokry jakbyś żył w tropikalnym lesie. W sumie fajnie, zawsze chciałam zwiedzić dżunglę i poczuć jak to jest, gdy wilgotność jest tak wielka, że aż ciężko oddychać. No i mam. Mam swoją własną Kotlinę Kongo, tu, na Dolnym Śląsku. Brakuje tylko tej osobliwej równikowej flory, ale myślę, że jeśli taka pogoda utrzyma się dłużej to zamiast kaktusa na dłoni wyrośnie mi orchidea albo inna paproć drzewiasta. Co do fauny, to na każdym kroku można natknąć się na jakiegoś mniej lub bardziej owłosionego goryla, zobaczyć brudną dziką świnię, czy zostać upolowanym przez lamparta (a ostatnio nawet i pumę!). Także tropiki pełną gębą, mili państwo, brać i korzystać! Nie ma sensu jechać do Afryki, bo Afryka przybyła do nas ;)
Jeszcze trochę tego deszczu, a zacznę uprawiać ryż na tarasie ;)

poniedziałek, czerwca 15, 2009

Ho, ho holidays!

Dziś około godziny 11:15 oficjalnie zakończyłam sesję i rozpoczęłam wakacje. Co prawda wyników egzaminu jeszcze nie znam, ale czuję w kościach, że jakoś się uda;)
W każdym razie cieszę się, że to już koniec, teraz nareszcie będę mogła się zrelaksować i wyleniuchować za wsze czasy;)

I żeby wprowadzić się w wakacyjny nastrój słucham Jamiroquai - Seven Days In Sunny June (genialny teledysk!) :)

wtorek, czerwca 09, 2009

Wino, kobiety, śpiew i rytualne palenie notatek z gramatyki opisowej.

Tytuł mówi sam za siebie.
Jeszcze tylko jeden egzamin i jestem wolna!
A tymczasem, pełen relaks ;)

niedziela, czerwca 07, 2009

Wyznania zmęczonej studentki

Ja naprawdę nie chcę być marudna, ale... mogłyby być już wakacje:)
Marzę o spaniu do dwunastej, o leniwych śniadaniach, o zapachu i cieple wakacyjnego słońca, o słodkim nicnierobieniu i spotykaniu się z M. kiedy tylko zechcę.
Ten rok dał mi w kość jak jeszcze żaden inny.Całe te studia, nowa sytuacja, mnóstwo nauki i nowe dziwne obowiązki, dojeżdżanie co dzień i zwykłe, domowe frustracje sprawiły, że nigdy jeszcze tak bardzo nie potrzebowałam odpoczynku.
Ale oprócz zwykłego leniwienia się mam w planie spędzić te wakacje w miarę aktywnie, m.in. pojechać z M. w parę ciekawych miejsc, nauczyć się szyć na maszynie, potrenować kaskaderkę w jeździectwie, skoczyć na bungee i zrobić sobie tatuaż ;) Oczywiście, żeby spełnić to wszystko będę musiała oddać nerkę (co najmniej!), ale myślę, że jakoś to zniosę.
W końcu na co komu dwie nerki?

środa, czerwca 03, 2009

Dziwny jest ten świat...

Przeczytałam ostatnio artykuł o anoreksji i anorektyczkach. Niby temat oklepany, ale poruszyło mnie to, co ostatnio dzieje się w tej materii. Młode dziewczyny z anoreksji zrobiły modę, a same grupują się w sekty, piszą pro-ana blogi, wspierają się we wspólnym rzyganiu i braniu środków przeczyszczających. Codziennie przechwalają się jedna przez drugą, która to zjadła mniej kalorii i ile razy wymiotowała.
Anorektyczki i zwolenniczki anoreksji, nazywające siebie 'motylkami' (wywnioskowałam, że chodzi tu o to, że najpierw są grubymi, tłustymi poczwarkami, a chcą dążyć do bycia pięknym szkieletem motyla) mają dziesiątki blogów, na których listę natrafiłam kilka dni temu. Weszłam na kilka z nich i złapałam się za głowę. Dziewczyny piszą, że głodują, żeby być perfekcyjne, i że głód sprawia, że są silniejsze. Płaczą, jeśli któraś z nich ma chwilę słabości i zje więcej niż 400 kc dziennie, katują się prochami, tną się jeśli zjedzą kostkę czekolady... Zastanawiam się, po pierwsze, gdzie do cholery są rodzice tych dziewczyn i dlaczego pozwalają im na niszczenie siebie, a po drugie, jak bezdennie głupim trzeba być, żeby postępować tak jak one?
Najśmieszniejsze jest, że 'motylki' zżymają się na ludzi, którzy mówią im, że to, co robią jest chorobą, że od tego się umiera, że zamieniają się w szkielety. W odpowiedzi na jedno takie stwierdzenie, pani pro-ana powiedziała, że ta osoba sama jest chora, bo bycie grubym (czyli waga powyżej 50kg) jest chorobą. W takim razie jestem chora i dobrze mi z tym;)
Nie wiem skąd biorą się takie psychozy, bo wytłumaczenie, że kult modelek i propaganda telewizji wywierają taki wpływ na nastolatki mi osobiście nie wystarcza. Sama jestem dziewczyną, mam do czynienia z telewizją, gazetami, nawet damskimi pismami, a jestem przecież normalna. Oczywiście, czasem lubię pomarudzić, że wolałabym mieć dłuższe nogi i mniej sadełka, ale tak naprawdę akceptuję siebie i nie miałabym ochoty zamienić się w żywy szkielet. Poza tym, za bardzo kocham jedzenie, żeby go sobie odmawiać ;).
Niemniej jednak uważam, że tematu anoreksji nie powinno się pozostawiać samemu sobie. Rozumiem, że blogowanie to rzecz prywatna, ale te anorektyczne blogi, które wywierają negatywny wpływ na młode dziewczyny, powinny być pod jakąś kontrolą. Inaczej niedługo, całe nasze społeczeństwo zamieni się w te cholerne motyle, przestaną produkować ciuchy w rozmiarze 38 i będę musiała chodzić tylko w bikini!
Chociaż...może to nie byłoby takie złe? ;)

poniedziałek, czerwca 01, 2009

Kiedy byłam małym chłopcem...

Dzieckiem jestem i nic, co dziecinne nie jest mi obce.
Tak, jestem dzieckiem, zawsze byłam i będę. Tak jak Piotruś Pan nigdy nie dorosnę i będę walczyć z hakorękimi piratami.
Mam tę zaletę (a może to raczej wada?), że wszyscy mówią mi, że wyglądam na 16 lat. To było fajne jak się miało 15, ale jak ma się 20? No cóż, przynajmniej nie zestarzeję się tak szybko i botoks będę sobie wstrzykiwać dopiero koło siedemdziesiątki.
W każdym razie, jestem dzieckiem, czuję się nim, lubię lody, kucyki i łażenie po drzewach. Swoje dzieciństwo wspominam jako najwspanialszy okres w moim życiu, naprawdę nic go nie przebije (i niech ugryzą się ci, którzy mówili mi, że najlepszy czas jest na studiach;)) i z chęcią powróciłabym do tej totalnej beztroski.
Teraz obchodzę sobie swój Dzień Dziecka ucząc się do zaliczenia z łaciny - wiem, nie jest to wymarzony sposób spędzania czasu w taki dzień jak ten, ale cóż, trzeba zachowywać się jak dorosły człowiek...dorosły człowiek! A teraz będę grzeczną dziewczynką, odłożę zabawki i pójdę się pouczyć;)


I bonus w postaci mojego dzieckowego zdjęcia.
Ps. Ja to ta z tyłu.

czwartek, maja 28, 2009

Rozmowy prowadzone szeptem

Gdy tylko wychodzi na korytarz celem zapalenia papierosa, my wymownie spoglądamy na siebie. Wiemy, że mamy tylko kilka minut spokoju, zanim wulkan znowu wybuchnie. Te kilka minut daje nam wytchnienie i siłę do kolejnej walki na słowa. Zdajemy sobie sprawę, że tak nie powinno być, że coś tu nie gra. Ale tak wygląda nasze życie, gdzie miejsce na wolność słowa jest tylko w krótkiej przerwie na papierosa.
Wtedy to, szeptem, wygłaszamy nasze uwagi i własne myśli, których nie możemy wyrażać normalnie. Pełna konspiracja, prawie jak w czasach wojny i okupacji, gdzie ludzie gromadzili się na tajnych stowarzyszeniach, a gdy do mieszkania wpadała policja czy gestapo, wszyscy nagle przybierali maski i udawali, że spotykają się na potańcówce. My, gdy kończy się nasz czas, przybieramy maski głupich blondynek, które rozmawiają o pogodzie, ciuchach czy innych mało ważnych pierdołach.
Smutne jest życie w demokratycznym kraju, gdzie króluje wolność słowa i równouprawnienie. Brakuje mi tylko czarczafu.

wtorek, maja 26, 2009

Mamma mia!

Kochana Mamo, gdy będę duży, to Ci przywiozę wielbłąda z podróży! Na jego grzbiecie, wygodnie siądziesz, aby do pracy mknąć na wielbłądzie!
Takich uroczych piosenek na Dzień Matki uczono nas w przedszkolu, pamiętacie?;)

Żeby Moja Mama zawsze była Moją Mamą - tego sobie i jej życzę w tym pięknym dniu;)

poniedziałek, maja 25, 2009

Złotowłosa i jej owsianka

- O, kur**! - krzyknęła śliczna i rumianolica dziewczynka, o spojrzeniu niewinnym jak sarenka i włosach złotych jak dojrzałe kłosy pszenicy, i złapała się za usta.
- Cholerna owsianka, że też nie można jeść normalnego jedzenia w normalnej temperaturze pokojowej! Pieprzone miśki!...Zjadłabym stek, krwisty, z musztardą... - rozmarzyła się i utkwiła zamyślony wzrok w oknie. Za oknem zaś, po ogrodzie przechadzały się trzy, porośnięte sierścią, niezbyt świeże, ale za to okazałe niedźwiedzie.

...

Złotowłosa poklepała się po okazałym brzuchu, beknęła głośno i rozwaliła się na krześle przed kominkiem. Jej stopy powędrowały w jego stronę i poszukiwały palcami miękkiego dywanu. Włosie nie było najwyższej jakości i pachniało czymś wyjątkowo brudnym, ale za to jakie wrażenie zrobi na jej kumplach! Popatrzyła z aprobatą na rozdziawiony niedźwiedzi pysk, zdobiący teraz jej ścianę nad kominkiem, jeszcze raz poklepała się po brzuchu i mruknęła:
- A spróbuj tylko jeszcze raz kazać mi się wynosić z twojego łóżeczka...


Ps. Ta owsianka naprawdę była gorąca...

Konichiwa!

Zawsze interesowałam się kulturą Japonii. To państwo totalnych skrajności - wielkookich, cycatych laleczek, samurajów, gejsz, najnowocześniejszych technologii, ikebany i Playstation. Pociąga mnie w niej zarówno to, co było, jak i to, co jest obecnie. Uwielbiam anime i mangę, gry na PS, małe fikuśne Japonki w strojach uczennic, ale zachwycam się też nad kunsztem gejsz, sztuką układania kwiatów, architekturą, malarstwem i kuchnią kraju kwitnącej wiśni. Nie podoba mi się tylko sposób bycia tamtejszych ludzi - w pośpiechu mkną przez życie, robiąc karierę, walcząc o posady między sobą, wydrapując sobie oczy o stanowiska. Gorzej niż Amerykanie. U Japończyków życie zaczyna się po siedemdziesiątce, wtedy mogą odpocząć, zacząć podróżować, robić coś dla siebie. Są bardzo długo aktywni i, jak wiadomo, są jednym z dłużej żyjących narodów świata (może to ryż jest eliksirem młodości?).
W każdym razie, moim marzeniem jest wyjechać do Japonii, ale nie na dwutygodniową objazdową wycieczkę, tylko na dłużej. Kto wie, być może nauczyłabym się japońskiego i poznała jakiegoś przystojnego, wysokiego Japończyka?;p
Czytałam sporo o tym kraju i wiem, że dzieli nas olbrzymia kulturowa przepaść. Niewielu Europejczyków jest w stanie zrozumieć Japończyka, nawet po długim przebywaniu z nim. Ich światem rządzą dziwne zasady, które trzeba respektować i realizować, inaczej zaś jest się uważanym za totalnego ignoranta i źle wychowanego człowieka. Mimo wszystko, chciałabym móc poznać tę kulturę, doświadczyć jej, posmakować i poczuć całym ciałem, bo uważam, że byłoby to niesamowite przeżycie.
Poza tym, małe Japonki są takie urocze... ;)



Kawaii! ^_^

piątek, maja 15, 2009

H - P

Surfując w przestrzeni kosmiczno-internetowej natrafiłam na obrazek, który całkowicie oddaje istotę naszego życia.




I'd wish I think like this.

Convallaria majalis

Jestem wandalem. Pójdę do więzienia, zakują mnie w kajdanki i posadzą w celi z jakimś sapiącym, grubym i spoconym facetem. A wszystko to dlatego, że złamałam prawo. Tak, przyznaję się bez bicia - zerwałam wczoraj chroniony w Polsce gatunek, mianowicie konwalię majową. Totalnie nie czuję wyrzutów sumienia, po prostu nie mogłam oprzeć się jej niepowtarzalnemu zapachowi oraz ślicznym, małym dzwoneczkom. Konwalie muszą być dziełem Szatana, bo ich zapach całkowicie omamia człowieka, chodzącego po lesie. Idziesz sobie traktem, jak gdyby nigdy nic, słuchasz śpiewu ptaków, chłoniesz zieleń całym ciałem i nagle widzisz je. Przez chwilę zastanawiasz się co zrobić, wahasz się, rozglądasz na boki (czy aby nikogo nie ma) i dajesz nura w las, żeby nazrywać ich cały pęk. A one są sprytne. Biegniesz za nimi, widząc coraz to piękniejsze, i zapędzasz się daleko w las, aż w końcu twoja ludzka chciwość zagoni cię w środek lasu, skąd nie ma wyjścia. Potem, po latach poszukiwań ludzie zapominają o tobie i pozostają jedynie tajemnicze opowieści, jakoby w tym lesie mieszkał człowiek wychowany przez wilki czy inne szopy pracze.
Konwalie są sprytne i nie tak całkiem bezbronne. Istnieje wśród nich cicha zmowa, mająca na celu wyeliminować nas, niszczących je ludzi. Co więcej, jeśli któryś porwałby się na konsumpcję tej rośliny to skończyłby zakopany pod najbliższym drzewem. Ta mała, niepozorna, śliczna roślinka jest trująca od korzeni, aż po kwiaty, więc zjedzenie jej nie jest najlepszym pomysłem.
Wszystko generalnie wskazuje na to, że to konwalie, a nie my, rządzą światem i teraz chyba boję się zostać z nimi sam na sam w pokoju...

poniedziałek, maja 04, 2009

Szum morza, piasek i ryk motocykli

Weekend minął mi pod znakiem imprezy zwanej Polskim Dakkarem, w której brali udział M. i jego brat K. Tona piachu w spodniach, wiatr wyrywający włosy, zimno i poparzenia słoneczne nie przeszkodziły nam w dopingowaniu naszych zawodników, którzy w ten cudowny, słoneczny dzień walczyli z własnym zmęczeniem i podstępnym nadmorskim piaskiem. Było ciężko, i to nie tylko naszym riderom, ale dotrwaliśmy do końca i każdy został nagrodzony goframi z bitą śmietaną i lodami, które idealnie nadawały się do przyłożenia na opaloną od słońca twarz.
Generalnie wyjazd bardzo udany, choć mógłby być zdecydowanie dłuższy (lenistwa nigdy nie za wiele!). Nawdychaliśmy się jodu, zostaliśmy solidnie wywiani i opaleni, każdy z nas przywiózł solidną garść piachu w majtkach i każdy zażył sporą dawkę lodów i gofrów z bitą śmietaną i owocami - słowem, zrobiliśmy wszystko, co nad morzem zrobić należy!:)
Teraz czekam tylko na koniec sesji, żeby móc zacząć wakacje i powtórzyć ten wypad jeszcze raz;)

środa, kwietnia 29, 2009

Thinking about thinking about thinking

Nie wiem co by tu napisać. Mam tysiące myśli i przemyśleń na różne tematy, ale gdy siadam przy klawiaturze to nagle mam problem, żeby to wszystko opisać. Nagle człowiek zdaje sobie sprawę jak jest ubogi i jak jego ludzki język (którym tak bardzo się szczyci) nie radzi sobie z tym, co niewypowiedzialne.
Na antropologii kultury rozmawialiśmy dziś o różnych sprawach, poruszyliśmy też sprawę tego o czym piszę powyżej. Ponoć człowiek dysponuje dwoma językami - tym, którym mówi i tym, którym myśli. Jednego nie da się wyrazić drugim, dlatego często to, co w naszej głowie wydawało się tak logiczne i piękne, po próbie wysłowienia się okazuje się kompletną klapą. Myślimy sobie wtedy, że w naszych głowach jakoś to lepiej brzmiało, miało większy sens. Coś w tym jest... Bo uważam, że o tym, co dzieje się w mojej głowie można by napisać taką ilość książek, których nie pomieściłaby żadna biblioteka na świecie. Problem jest tylko jak wyrazić coś, co jest niewyrażalne.
W każdym razie, przemyśleń mam wiele - myślę, że niejedne z nich mogłyby uratować świat przed zagładą, lub zwalczyć głód w Afryce - ale cóż, póki w jakiś sposób nie wydobędę ich z głębi mojego umysłu, to nie ma co liczyć na ich realizację.
Jeśli ktoś ma jakiś trafny pomysł na wydobywanie myśli z głowy, niech da znać.
Ps. I nie chodzi mi o taki, gdzie główną rolę odgrywa dłuto i wielki gumowy młot.

środa, kwietnia 22, 2009

Różowo, oldskulowo

Ostatnio namiętnie oglądam świetny i oldschoolowy serial, jakim są Różowe Lata Siedemdziesiąte. Te dialogi, sytuacje, fryzury, ubrania...mmm są idealne! Postaci są świetne i trudno mi zdecydować którą z nich uwielbiam najbardziej i której wizerunek mam wytatuować sobie na pośladku;)
Polecam ten serial ludziom równie pokręconym jak ja, lubiącym oldschool i mającym chore poczucie humoru. Reszta tego nie zrozumie, i cóż, po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że nikt nie może być tak idealny jak ja. A teraz pozwalam wam iść i porozpaczać z tego powodu;)



Ps. Fez jest zdecydowanie boski!

wtorek, kwietnia 21, 2009

Ja jestem pan Tik Tak, a ten środkowy palec to mój znak

Czas zasuwa do przodu jak szalony. Niedawno jeszcze było Boże Narodzenie, śnieg, sylwester, a teraz Wielkanoc i niedługo majowy weekend. I urodziny. Ciągle mam nieodparte wrażenie, że ten semestr jest zdecydowanie krótszy od poprzedniego. Ledwo mrugnęłam okiem, a już zaraz będzie sesja, znów panika i ćpanie tabletek z kofeiną. Mam jednak nadzieję, że jeśli uda mi się przeżyć tę sesję to wakacje nie miną mi tak samo szybko;)
Boję się obudzić pewnego dnia, mając lat, przykładowo, trzydzieści i stwierdzić, że dziesięć lat mojego życia przeciekło mi przez palce jak rzadki kisiel malinowy, który podawali nam w przedszkolu na drugie śniadanie. Boję się, że teraz, gdy mam czas i siły, nie zrobię wielu rzeczy, a potem nie będę mieć możliwości na realizację różnych planów i skoków na bungee.
Ale widocznie tak musi być. Gdybym chciała tego wszystkiego naprawdę to dawno bym to zrobiła, ale skoro nie robię, to znaczy, że najprawdopodobniej wcale tego nie chcę. Logiczne to wszystko, prawda?

środa, kwietnia 15, 2009

Bradypus torquatus

Leniwcowanie jest jedną z moich ulubionych czynności dnia codziennego. Drzemanie, nicnierobienie, leżakowanie, wykładanie się we wszelkich możliwych miejscach i nudzenie się należy do codziennej rutyny. Poprostu to uwielbiam.
Czasem jednak przechodzę samą siebie i zaczynam nudzić się tym, że się nudzę - Czy to nadaje się do jakiejś Księgi Rekordów Guinessa?
Teraz, gdy mam wolne chciałabym się ponudzić i poleżeć bez stresu i bez myślenia, że jest coś, co muszę zrobić. Bo tak jest najprzyjemniej. Ale niestety mam tak cholernie dużo do zrobienia, że aż chce się rzygać. I z jednej strony wiem, że tego teraz nie zrobię, a z drugiej ciągłe myślenie o tym psuje mi całą przyjemność leniwienia się. Chciałabym umieć zebrać się w sobie i zrobić co trzeba, albo chociaż przestać o tym myśleć i zdać się na łaskę Losu i nie zadręczać się tym, że nie uratuję całego świata, albo chociaż nie napiszę eseju na stylistykę. Ta druga opcja zdecydowanie bardziej by mi pasowała, bo chciałabym umieć znaleźć w sobie ten luz, który mają niektórzy moi znajomi(pozdrowienia dla Rudej!), którym zwisa i powiewa to, czym przejmuję się ja.
Kto wie, może kiedyś uda mi się osiągnąć ten cudowny stan;)
Swoją drogą, wiedzieliście, że w futrze leniwców bytują na stałe 4 gatunki chrząszczy i 9 gatunków ciem? Ciekawe jak to jest mieć żywego chrząszcza pod pachą...


wtorek, kwietnia 07, 2009

Chcesz zobaczyć mojego świątecznego zajączka?

Lubię święta. Każde. Nieważne, że wszyscy mówią, że to komercha, chrześcijańska głupota że to wzajemne oszukiwanie się, blablabla. To smutne argumenty ludzi, którzy są na tyle zgnuśniali, że nie umieją cieszyć się z drobnych rzeczy i małych szczęść. Moje obchodzenie świąt niewiele ma wspólnego z chrześcijańskimi wierzeniami. Owszem, chodzę do kościoła święcić jajka, ale raczej dlatego, że zawsze tam chodziliśmy i nie widzę powodu, dla którego miałabym tego nie robić.
Ale wracając do samych świąt - dla mnie oznaczają one zabawę przy malowaniu jajek, zdobienie domu, robienie pyszności na wielkanocny stół (i oczywiście zjadanie ich!), rzeżuchę, zielony owies i wiosenne spacery. To dla mnie czas wolny, który mogę spędzić z rodziną, mimo, że nie każdy z jej członków przypada mi do gustu. I wtedy zamiast denerwować się niepotrzebnie, przymknijmy na to oko i cieszmy się tym, co miłe. Wiosennym słońcem, wolnym od szkoły, jajkami w sosie tatarskim, mazurkiem z rodzynkami, czekoladowym zającem. Bo święta naprawdę są fajne. :)
A wszystkim zrzędliwym, nienawidzącym świąt marudom życzę dużo uśmiechu i mokrych jajek w lany poniedziałek:) Oraz słodki zajączek dla każdego! :

czwartek, kwietnia 02, 2009

Nie płakałam po papieżu

Dzisiaj przypada czwarta rocznica śmierci Jana Pawła II. Wszyscy o tym trąbią, płaczą, leżą krzyżem w kościele i Bóg jeden wie co jeszcze. Smutno, że ludzie przypominają sobie o nim tylko raz czy dwa do roku i wtedy wychwalają go pod niebiosa i chcą spalić na stosie tych, którzy mają to gdzieś. Proszę bardzo, ukrzyżujcie mnie, bo dzisiejszego dnia nie poszłam na mszę, nie zaświeciłam świeczki przy jednym z jego licznych paskudnych pomników, nie pomodliłam się za jego prawie świętą duszę i nie obejrzałam żadnego z przedstawień, wystawianych dziś w wielu szkołach.
To nie jest do końca tak, że mam gdzieś Karola Wojtyłę. Bo nie mam. Uważam, że był naprawdę wielkim i świetnym człowiekiem, że bardzo wiele zrobił dla tego świata i ludzi. Ale taka kolej rzeczy, wszyscy kiedyś umrzemy i chyba tylko można się z tym pogodzić. Papież pracował do końca swych dni, całe życie poświęcił innym. A teraz, gdy odszedł, ludzie marudzą, że "przecież jeszcze tyle dobrego mógł zrobić". To trochę egoistyczne, nieprawdaż? Sami nic nie róbmy, czekajmy aż zjawi się ktoś, kto nas wyręczy! Poza tym, hipokryzją jest to, że większość ludzi cały rok ani przez chwilę nie pomyśli o nim, ale w dniu jego śmierci wszyscy są nagle tacy religijni i poprawni, że aż mdli.
Poza tym, jestem przekonana, że Karol Wojtyła wolałby, żeby inni poszli w jego ślady, pomagali potrzebującym, a nie organizowali bezsensowne spędy przy pomnikach, których on nigdy nie chciał. Widać jednak, że ludzie niczego się nie nauczyli - zamiast kontynuować jego pracę oni tylko płaczą, że na pewno kogoś takiego jak on już nigdy nie będzie. Może i nie będzie. Bo świat i ludzie nie zasługują na kogoś takiego jak on. Odwalił kawał dobrej roboty, ale trzeba przyznać, że była to trochę syzyfowa praca, bo dopóki inni całkiem nie pójdą za nim, to jego pojedynczy wysiłek idzie na marne.
No, ale dość rozważań. Stygnie mi owsianka...

wtorek, marca 31, 2009

Słońca, słońca mi trzeba było!

I doczekałam się wreszcie. Jest godzina 18, a ono świeci jak szalone, grzejąc moje blade kości. Cudowne uczucie ciepła rozlewa się po całym ciele, krew wiosennie buzuje w żyłach i uśmiech gości na twarzy. Wykorzystałam dzisiaj tę piękną pogodę i zaraz po przyjściu do domu wsiadłam na rower i pojechałam na przejażdżkę. Skończyłam, jak to zwykle bywa w moim przypadku, w stadninie, gdzie, jak to zwykle bywa, zawsze pełno roboty. Ale pomagałam, udzielałam się towarzysko, poplotkowałam z kucykami i nawpychałam sobie słomy w buty. I siana.
To były naprawdę mile spędzone trzy godziny dzisiejszego dnia. W pięknym słońcu i świetnym ludzko-końskim towarzystwie od razu nabrałam ochoty do życia!
Z racji mojego dobrego humoru zamierzam urządzić mojej familii iście słoneczną, śródziemnomorską kolację. A niech oni też mają jakiś pozytywny akcent w tym dniu;)
I spójrzcie, jak niewiele trzeba człowiekowi do szczęścia... :)

Ps. Zupełnie z innej beczki - melomanom polecam zespół Portishead, a zwłaszcza utwory Glory Box oraz Only you. Band jest naprawdę szałowy, na żywo również:)

niedziela, marca 29, 2009

Papużki się nie sprawdzają

Wróciłam dziś do domu i moim cotygodniowym zwyczajem usiadłam do lektury Wysokich Obcasów. Trafiło się parę fajnych artykułów, w tym jeden, który wyjątkowo przykuł moją uwagę. Generalnie tekst dotyczył seksu i życia seksualnego kobiet, ale nie tę sprawę chcę dzisiaj poruszyć. Pojawiła się tam taka refleksja, jakoby związek kobiety i mężczyzny nie może być oparty na byciu papużkami nierozłączkami. Że to niewypał i nieporozumienie. Według dr Alicji Długołęckiej partnerzy w związku powinni mieć odmienne zainteresowania, znajomych, prace - nie powinni wszystkiego robić razem i być wszędzie razem, bo wtedy za bardzo poddajemy się ułudzie zjednoczenia i bliskości w związku. Zaczynamy wtedy zakładać, że znamy partnera na 100%, bo "jest taki jak my, ma takie same poglądy itd.", że nigdy nas nie zdradzi, zawsze będzie wierny jak pies. A wtedy lubią zdarzać się przykre niespodzianki. Poza tym, nie ukrywajmy, że życie takiej papużki jest strasznie smutne. Poświęca ona wszystko, by spędzać jak najwięcej czasu ze swoją połówką, chce robić to, co ona i być tam gdzie ona. Traci się związek z własnymi znajomymi na rzecz znajomych ukochanej osoby, spędza się czas w miejscu, w którym ta osoba akurat chce być. Człowiek zatraca się całkowicie, bo myśli, że tak trzeba, że tak jest dobrze. A gdy los kopnie nas w dupę zostajemy na lodzie i nie wiemy co robić z własnym życiem, bo cały czas żyliśmy cudzym.
Nie chodzi mi o to, żeby teraz rzucić wszystko i zacząć szaleć bez tej drugiej osoby, ale myślę, że trzeba umieć rozgraniczyć swoje życie w pojedynkę, z tym, które prowadzimy z partnerem. Jesteśmy MY i zupełnie niezależnie jestem JA. I to wcale nie znaczy, że tego kogoś mniej kochamy. Wielka miłość swoją drogą, ale życie jako papużka nierozłączka prowadzi jedynie do tego, że za dwadzieścia lat człowiek obudzi się ze smutną refleksją, że nic dla siebie nie zrobił, bo całe życie poświęcił komuś innemu.
Chciałabym nauczyć się tego wszystkiego, umieć rozgraniczyć naszą miłość i własne życie. M. to potrafi, ja niestety nie. I najczęściej bywa tak, że gdy nie jestem z nim, to czekam na niego, na to kiedy się spotkamy. I tak kręci się moje życie i doskonale zdaję sobie sprawę, że to z mojej winy i to nie powinno tak wyglądać. No ale co ja poradzę?
To musi być miłość.

poniedziałek, marca 23, 2009

Pan Guzik

W sobotę razem z M. wybraliśmy się do kina, żeby w końcu obejrzeć "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona". Zanim jeszcze poszłam do kina, wiedziałam, że film będzie świetny - i to wcale nie dlatego, że gra w nim Brad Pitt.
Istotnie, okazał film wspaniały. Trochę o miłości, o życiu i przede wszystkim (jak dla mnie)o wielkiej samotności. Pomimo tego, że film trwał coś około trzech godzin nie nudziłam się ani przez chwilę - i jest to dla mnie dość osobliwe, bo w filmie nie było raczej niesamowitych zwrotów akcji, czy wyjątkowo zaskakujących momentów. A jednak film urzeka - nie tylko ciekawą historią, ale też czasami, w jakich została ona osadzona. No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o tym, że Brad Pitt nie ma sobie równych i kątem oka w kinie widziałam, że nie ja jedna miałam ochotę wyć z tego powodu do księżyca;)
Zatem z całą pewnością polecam ten film tym, którzy go jeszcze nie widzieli. Bo tym, którzy widzieli chyba nie muszę - jestem pewna, że po pierwszym obejrzeniu widzieli go jeszcze kilka razy.

I na koniec - w całej swojej seksownej krasie - drogie Panie, Benjamin Button!


niedziela, marca 22, 2009

Uganda welcome to!

Jestem rozczarowana moimi studiami. Właściwie to byłam nimi rozczarowana już po tygodniu bycia studentką, ale wszyscy wokoło mówili, żeby poczekać to na pewno wszystko się zmieni. I nie zmieniło się. Dalej czuję się rozczarowana, z każdym dniem coraz bardziej zdaję sobie sprawę jak wiele czasu marnuję tu na bezsensowne wkuwanie regułek, które niczemu nie służą. Z mojego punktu widzenia filologia polska jest jednym z najbardziej beznadziejnych kierunków na studiach. To studia dla czystej fantazji, nic się po nich nie ma(oprócz głowy nabitej teoriami poetyckimi, które dla nikogo nie mają najmniejszego znaczenia), a jedynym zawodem, który możesz po tym wykonywać jest Starszy Bułkowy w Mc Donaldzie.
Dlatego chciałabym znaleźć sobie jakieś inne miejsce w świecie. Wiem, że nie mogę tu zostać, bo tylko marnuję swój czas. Jedyny problem ze mną jest taki, że nie wiem co chciałabym ze sobą zrobić. Nie wiem w którą stronę mam się zwrócić, a boję się zaryzykować.
I tak narodził się pomysł Ugandy.
Jakiś czas temu Mama poznała młodą dziewczynę z mojego miasta, która niedawno wróciła z Afryki, gdzie przez rok pracowała jako wolontariuszka. Śmialiśmy się, że i ja mogłabym tam pojechać - nauczyć się rzucać dzidą, polować na lwy i zostać królową afrykańskiej wioski - i zaczęłam się nad tym zastanawiać. Oczywiście, jestem cykorem, niepewnym siebie, z mnóstwem wyimaginowanych wątpliwości, więc zaraz zaczęłam widzieć to wszystko w czarnych kolorach. Przede wszystkim, musiałabym zostawić na czas nieokreślony moją rodzinę i M. On zapewne zniósłby to bez większych emocji, natomiast gorzej byłoby ze mną. Poza tym, wyjazd na tak długi czas oznaczałby rezygnację ze studiów - nad tym akurat może nie będę płakać, ale gdy przyjdzie czas powrotu do domu i tak coś będę musiała z tym zrobić - znaleźć jakieś inne, kontynuować te, albo rzucić się pod pociąg.
Może faktycznie wyjazd za granicę byłby dobrym wyjściem? Może nowe środowisko, język, ludzie, sytuacja zdeterminowałyby mnie do zmiany mojego podejścia do życia? Może gdybym faktycznie oddała się społecznej pracy, to poczułabym się użyteczna. Wiem, że użytecznym można być tu na miejscu - jest wiele miejsc, gdzie ludzie pracują charytatywnie - ale chyba potrzebuję naprawdę wielkiej zmiany, bo inaczej nigdy nie ruszę się z miejsca. A chcę tego, bo czuję, że cofam się w rozwoju i już niedługo moje życie będzie można porównać do życia kolonii małży.
Mam nadzieję, że zdecyduję się na wyjazd, może nie na rok, ale na kilka miesięcy. Może właśnie do tego jestem stworzona? Cóż, nie przekonam się, dopóki nie spróbuję...

Ps. Dla zainteresowanych wolontariatem: http://www.efm.org.pl/

niedziela, marca 15, 2009

Ogień na country!

Wróciłam dziś do domu po wyjątkowo aktywnym weekendzie. W sobotę i dzisiaj skorzystaliśmy z ładnej pogody (no, dzisiaj była trochę mniej ładna) i pojechaliśmy potrenować. Słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały, trawka zieleniła się, trącana delikatnym podmuchem wiosennego, ciepłego wiatru, a...dwa crossowe motocykle i jeden quad z głośnym hukiem rozdzierały ziemię aż do jej najgłębszych pokładów. Taak, nie ma to jak kontakt z naturą!
Ale narzekać nie mogę, bo sama sobie pojeździłam i było super. Fakt, to, że nie dosięgam nogami do ziemi sprawia mi niejaki problem (zwłaszcza przy odpalaniu, ruszaniu i parkowaniu), ale ogólnie jak na początkującego motocyklistę idzie mi super! Może nie mam co liczyć na mistrzostwo świata...przynajmniej w tym roku, ale w przyszłym, kto wie?;) W każdym razie, czynię postępy i mimo wyraźnych problemów ze skręcaniem w prawo, zapowiada się nieźle. Jak mój Mistrz poduczy mnie jeszcze trochę to może będę mogła sobie kupić własne moto, nie jakieś wyczynowe, a na pewno niższe od tych, na których uczę się jeździć. Bo raczej nie ma co liczyć na to, że urosnę - chyba, że zastosowałabym starą, średniowieczną metodę na wydłużanie ciała - potrzeba do tego dwóch koni, skórzanych pasów i ochotnika:)
Tak czy siak, podszkolę się trochę, żeby M. nie musiał się wstydzić, że ja, żona motocyklisty, nie umiem jeździć...
Także nie pozostaje nic innego jak dać czadu!

czwartek, marca 12, 2009

Why does my heart feel so bad?

Tak śpiewał Moby, a ja dziś muszę przybić mu piątkę.
Czy czasem też miewacie takie uczucie, że tekst piosenki, której właśnie słuchacie został napisany na podstawie Waszego życia, lub Waszych odczuć w danej chwili? Pewnie wielu ludzi tak się czuje. A to oznacza, że albo nie jestem wyjątkowa, albo twórcy tekstów pisali je tak, by właśnie w tę nutę uderzyć.
W każdym razie, źle się czuję, i nawet Doktor House ze swoimi respiratorami nie mógłby mnie teraz ożywić. Jestem jak zombie. Lada moment różne części mojego ciała zaczną odpadać i żyć własnym (nie)życiem i zostaną po mnie tylko dwie, szaleńczo kręcące się na podłodze, gałki oczne, niewiedzące co ze sobą począć.
A propos zombie, ciekawe czy one naprawdę jadają mózgi? Niby dlaczego mózgi? Co w nich takiego pysznego albo niezwykłego? Oczywiście, dopóki są żywe i sprawne, są niezwykłe, ale potem? Potem są tylko różową, podrygującą masą przypominającą truskawkową galaretkę w mojej lodówce, więc niby dlaczego tak bardzo lubią je jeść?
Swojego czasu, u znajomego w domu, w poszukiwaniu czegoś w zamrażarce natknęłam się na mrożony mózg. Nie wiem czyj, nie wiem co tam robił i gdzie miał potem trafić. W każdym razie, po tym przestaliśmy się już spotykać (ja i znajomy, nie ja i mózg - choć i to czasem się zdarza).
Tym przyjaznym akcentem kończę mój chaotyczny wpis, i idę pomalować sobie paznokcie na różowo. A potem zjem galaretkę. Truskawkową.

wtorek, marca 10, 2009

Will you be my player 2?

To największe wyznanie miłosne playstationowego geeka. Ja jestem 'drugim graczem' od prawie 2,5 roku, pokazuje to więc moją wysoką pozycję w naszym stadzie. Niemal co weekend razem z M. a także z naszym ukochanym przyjacielem K. gramy na konsoli, tłuczemy się w Tekkena, ścigamy w Burnout'a, lub ja ogrywam ich obu w Katamari. Bo w to jestem najlepsza.
Może nie jestem typową dziewczyną, bo z tego co słyszę, takie raczej wolą malować paznokcie lub oglądać nowe odcinki "M jak Miłość", mnie zaś wielką frajdę sprawia pogranie w coś na konsoli, słuchanie ostrej muzyki i jedzenie żelków-miśków Haribo - a to wszystko najlepiej w tym samym czasie.
Nie jestem też jednak typowym geekiem, nie mam własnej konsoli, a mój komputer nie pozwoli mi pograć w coś bardziej zaawansowanego niż pasjans. Czasem jednak, gdy mój głód grania mocno da mi w kość, siadam przy kompie i w kilka dni przechodzę jakąś grę. Ostatnio pokonałam (po raz drugi zresztą) cudowną jRPGową grę - Suikoden II, wcześniej zaś na emulatorze gba przeszłam dwie części Golden Suna, któreś z Final Fantasy, Harvest Moon'a, a kilka lat do tyłu - wszystkie części pokemona na gba. Wiem, może to dziecinne, ale czasem mam po prostu ogromną ochotę na taką grę. Jedni mają wielką ochotę na czekoladę, albo kiszone ogórki - ja mam na to.
A ostatnio napaliłam się na nowo wydaną grę - Fallout 3, którą ściągnął i przeszedł mój Brat (ja wspierałam go dobrymi radami zza pleców). Gra jest niesamowita, utrzymana w post nuklearnym klimacie, mocno RPGowa i na prawdę świetna! Jedyne, co mi w niej kiepsko idzie to strzelanie do ruchomych obiektów - no ale nie mam wprawy - w Harvest Moonie nie trzeba było strzelać do niczego;)
Generalnie ostatnio, zamiast uczyć się albo robić notatki, kombinuję ja by się tu pozbyć Brata z domu, żeby podpiąć się pod jego komputer i trochę pograć. Niestety, potwór rzadko wychodzi ze swojej pieczary, a niedługo pewnie skasuje grę, więc przyjdzie mi się pożegnać z ewentualnym przejściem Fallout'a. Jeśli jednak ktoś z was dorwie tę grę, i nie przeraża go RPGowy klimat, to niech spróbuje, bo moim zdaniem na prawdę wciąga;)

Ps. Uruchomiłam funkcję komentowania bez uprzedniej rejestracji użytkownika, także jeśli ktoś ma ochotę...be my guest ;)

czwartek, marca 05, 2009

I love this man



Tak zupełnie przy okazji - jeśli ktoś nie zna tego pana to wyjaśniam, że to Dr House, prywatnie Hugh Laurie, jedna z najlepszych postaci serialowych wszech czasów. Kto nie zna, niech głęboko żałuje za swoje grzechy.
Moje serce już ma, a Twoje?

Idzie wiosna - to widać, słychać i czuć

Dziś pojawiły się pierwsze poważne promienie słońca. Zachęcona ich nieśmiałymi zalotami pozwoliłam sobie na rozpięcie płaszcza w drodze powrotnej do domu. I jakże cudownie było wreszcie odczuć ciepło słońca po tych miesiącach całkowitej ciemności. Szłam więc do domu, słonko świeciło, skowronki wyśpiewywały swoje arie, wiatr przyjemnie targał włosy i nawet w Wałbrzychu było czuć wiosnę (oprócz spalin, rzecz jasna). Słowem - cudownie! Zaplanowałam sobie na jutro rano trening, by wraz z końmi móc poczuć wiosenną radość i pohasać po łące wśród młodej, zielonej trawy, mrużąc oczy od ostrego, porannego słońca... I co?
I właśnie zaczął padać deszcz...
Ale i tak pójdę - zamarznę na kość, umrę na zapalenie płuc i będziecie żałować, że nie kupiliście mi upragnionego różowego kucyka, kiedy był na to jeszcze czas... ;)

poniedziałek, marca 02, 2009

Muzyka mojej duszy

Jestem uzależniona od muzyki. W domu słucham jej prawie na okrągło, czasem nawet przez sen. Na moim koncie na Last.fm mam już ponad 20 tysięcy odsłuchań od sierpnia 2006 roku. Nie wiem czy to dużo, myślę, że przeciętny słuchacz nie ma aż tylu utworów na koncie. Moim codziennym rytuałem po uruchomieniu komputera jest włączenie winampa, a coraz częściej także Spotify (muzycznej, darmowej biblioteki) i słuchanie, słuchanie, słuchanie. Miewam napady, że przez kilka miesięcy słucham tylko jednego wykonawcy - tak miałam z całą dyskografią Porcupine Tree, Mikromusic, czy też ostatnio, Seala. Generalnie obserwuję rozwój swojego gustu muzycznego na przestrzeni ostatnich kilku lat i muszę przyznać, że jestem bardzo tolerancyjna muzycznie. Próbuję wielu nowych rzeczy, staram się nie wzbraniać przed jakimś gatunkiem muzycznym, tylko dlatego, że mam do niego jakieś uprzedzenia. Oczywiście, często okazuje się, że ten gatunek jednak mi nie pasuje i nie ma co się na siłę przekonywać, że np. uwielbiam hip-hop, albo jakiś power metal, ale często bywa tak, że potrafię znaleźć coś fajnego w danym rodzaju muzyki, który z gruntu uważam za totalnie do bani.
Ogólnie, gdybym miała sprecyzować jaki rodzaj muzyki słucham i lubię, to miałabym nie lada problem. Totalnie nie znam się na rozpoznawaniu gatunków muzycznych, nie ogarniam tych wszystkich odmian metalu, rocka, jazzu itd. Po prostu jeśli dany utwór mi się podoba, to go najzwyczajniej w świecie słucham, nie zastanawiając się czy to alternative, czy już progressive rock, a może metal. Bo tak naprawdę kogo to obchodzi? Jeśli czuje się tę muzykę całym swoim ciałem i duszą, to ma się gdzieś jej klasyfikację. Z tego samego powodu rzadko bywa, że zagłębiam się w biografię zespołów, których słucham - nie wiem kim są ci muzycy, jak się nazywają, skąd pochodzą; tak samo bywa u mnie z tytułami utworów i albumów. Po prostu I don't care. Nie potrzebuję tych wiadomości, żeby odczuwać, przeżywać i pochłaniać muzykę całą sobą.
Wracając do mojego dziwnego związku z muzyką, muszę zaznaczyć, że mogę jej słuchać jedynie w domu, ewentualnie na koncertach. Nie umiem iść po ulicy ze słuchawkami na uszach - czuję się wtedy, jakbym była głucha. Muszę czuć i słyszeć miejsce, w którym jestem, muszę słyszeć przyrodę, ludzi, bo inaczej czuję się niepełnosprawna. No cóż, taka jest moja dziwna przypadłość. Nie wiem też, co by się stało gdybym nagle utraciła słuch - brak muzyki "ludzkiej" może jeszcze jakoś bym przeżyła, ale nie wiem jak pogodziłabym się z niesłyszeniem odgłosów natury. Byłoby dla mnie prawdziwym nieszczęściem nie móc usłyszeć wiosennego śpiewu skowronków, szczekania psów, rżenia koni czy mruczenia mojego M. ;)
Słowem, nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia bez moich małych, różowych i w pełni działających uszu. Ale kto wie, co przyniesie jutro? Dlatego, póki mogę, idę skorzystać z mojego wspaniałego słuchu (i głosu także) pod prysznicem, śpiewając i wsłuchując się we własne, cudowne wycie pod prysznicem... ;)

niedziela, marca 01, 2009

Być jak Pastrana

Wczoraj, razem z Mężczyznami Mojego Życia, obejrzałam autobiograficzny film o życiu sławnego motocyklisty - 199 żyć Travisa Pastrany. W tym miejscu należałoby się pewnie kilka wyjaśnień co do jego osoby, bo zdaję sobie sprawę, że ludzie niezwiązani z motocyklowym światem w ogóle nie mają pojęcia o istnieniu kogoś nazwiskiem Pastrana. Nie mam ochoty tego wyjaśniać, także jeśli ktoś jest zaciekawiony to powinien sięgnąć po Wikipedię albo inne internetowe źródło, aby dowiedzieć się niesamowitych rzeczy o tym, jeszcze bardziej niesamowitym, młodym człowieku.

Travis Pastrana ma dopiero 25 lat, a nie wiem czy jest na świecie jakaś głupia i niebezpieczna rzecz, której by nie zrobił. I przeżył. Ten młody człowiek w świecie sportów motocyklowych - motocrossie, supercrossie, a także freestylu dokonał takich rzeczy, że każdy, kto usłyszy o jego osiągnięciach łapie się za głowę i zastanawia nad jego chorą psychiką. Travis, cudowne dziecko świata sportu, mówiąc kolokwialnie, ma nieźle narąbane pod kopułą. Skacze ze spadochronem, bez spadochronu, robi back flipy do Wielkiego Kanionu, wreszcie podwójnego back flipa. Każdy, kto właśnie zdał sobię sprawę z powagi sytuacji, musi przyznać, że z tym chłopakiem jest coś nie tak. Czy on nie odczuwa strachu? Dlaczego to robi? Po o co komu dziesiątki połamanych kości, zwichniętych nadgarstków i odrywania kręgosłupa od miednicy?

Nie wiem. Ale wiem, że oddałabym wszystko, by choć raz móc poczuć się jak on. Bez strachu, bez obaw co będzie jutro, bez myślenia o konsekwencjach. Chciałabym stanąć nad Wielkim Kanionem, zamknąć oczy i skoczyć - i wiedzieć, że się uda. Albo, że się nie uda. Travis przeżył już w swoim krótkim życiu tak wiele, że chyba jest przygotowany na każdą ewentualność. Spróbował niemal wszystkiego, z różnym skutkiem, odniósł wiele sukcesów, ale i wiele porażek, po których wstał i poszedł dalej. Imponuje mi jego samozaparcie, jego cholerny upór, prawie autodestrukcyjne dążenie do celu, jego uśmiech mimo wszystko. Chcę spróbować w życiu wielu rzeczy, chcę odnieść porażki i móc z nich powstawać z myślą, że "Dam radę, zrobię to jeszcze choćby 10 razy, a za 11 mi się uda!". Chcę uśmiechać się nawet, gdy spadnę z najwyższego konia i dosiadać coraz wyższych, żeby być coraz lepszą. Chcę przestać się bać o każdy dzień mojego, i tak uporządkowanego życia, chcę wyjść z tego kokonu, który wybudowałam sobie przez lata, mając nadzieję, że uchroni mnie on przed całym bólem z tego świata. Chcę żyć jak człowiek.
Chcę być jak Pastrana.

niedziela, lutego 22, 2009

Smile, please!

Zauważyłam(zresztą nie tylko ja), że od dość długiego czasu się nie uśmiecham. Nie wiem dlaczego, przecież tak naprawdę codziennie mogę wynaleźć tysiące powodów, dla których mogłabym to robić. Nie uśmiecham się, gdy piszę radosne emotki, gdy czytam dowcipy albo opisy śmiesznych sytuacji. A właściwie uśmiecham się, ale w głowie. Moja twarz pozostaje niewzruszona, jakbym była po botoksie. Pewnie niejedna gwiazda Hollywood chciałaby poznać mój sekret, by sama nie musiała wydawać kupy pieniędzy na wizyty u chirurgów plastycznych, a ja z kolei chciałabym się pozbyć mojego smutnego wyrazu twarzy. Może to wszystko spowodowane jest stresem lub brakiem słońca, bo przecież nie może być tak, że w moim życiu nie zdarzają się szczęśliwe chwile, prawda? Bo oczywiście się zdarzają. I ilekroć jestem z M. to się uśmiecham, gdy tylko na niego spojrzę. Ale sam też zauważył, że robię to rzadziej niż zwykle. Chciałabym odnaleźć mój uśmiech, który kiedyś intensywnie występował na mojej twarzy, a teraz został gdzieś zgubiony. Chcę się uśmiechać na ulicy tak szeroko, by ludzie myśleli o mnie, że jestem wariatką. Chcę się uśmiechać bez względu na wszystko, w każdej sytuacji - dobrej i złej - bo to da mi optymizm, którego tak bardzo potrzebuję.
Zatem od jutra, proszę państwa, zaczynamy tydzień nieskrępowanego uśmiechu, bo tylko to może nas uratować przed smutnym i szarym końcem egzystencji.
:)

wtorek, lutego 17, 2009

Return...of the Jedi

Ferie jak się zaczęły, tak szybko się skończyły. Zawitałam znów na uczelnie, pełna dobrej nadziei i woli po to, by już drugiego dnia zdołować się ilością zadań, kolokwiów i prac semestralnych (wtf, jest dopiero luty!). Załamałam się od razu, pomimo tego, że od dwóch tygodni spokój i uśmiech gościł na mojej twarzy. Oznacza to więc, że tak naprawdę jestem totalną pesymistką, która miewa rzadkie dni radości - co trochę mnie martwi, bo nie chcę, żeby moja egzystencja wyglądała w ten sposób cały czas. Według mojej chorej kalkulacji ciągle miewam upadki, a tymczasowe wzloty tłumaczę zwykłym szczęściem, co więcej, nie potrafię się z nich cieszyć dłużej niż 5 minut. A nie od dziś wiadomo, że nasze Szczęście składa się z "małych szczęść", których ja nie umiem docenić...
Czy to się kiedyś zmieni? Mam głęboką nadzieję... A tymczasem idę rozpaczać nad moim losem biednego studenta...

wtorek, lutego 10, 2009

Chill out

A jednak, udało się. Zdałam sesję bezpoprawkowo, i to całkiem nieźle. Za panikowanie i marudzenie już od grudnia rodzina, znajomi i M. urwali mi uszy, bo jak zwykle wyszło, że mieli rację. No cóż, zawsze ktoś musi panikować, żeby ktoś inny mógł potem kiwać głową i mruczeć pod nosem: "A nie mówiłem...?". Ja poprostu zapewniam im odpowiednio dużą dawkę adrenaliny. No, może za dużą, bo mama czasem mówi, że niedługo przeze mnie zejdzie na zawał. Ewentualnie mnie udusi.
Ale wracając do sesji, a właściwie jej braku. Mam ferie i spędzam je jak zwykle "aktywnie" z M. u boku. Generalnie leniwimy się, oglądamy Scubsów, Jak poznałem waszą matkę i House'a, gramy na konsoli, jemy różne pyszności i oczywiście śpimy do 12. Żeby jednak nie było tak całkiem leniwie to wczoraj wybraliśmy się na nocną jazdę na nartach, a kilka dni wcześniej M. wyciągnął motocykl z garażu i pośmigał trochę. Jutro zamierzamy trochę się poleniwić, wieczorem spotkać się z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, więc pewnie będzie trochę imprezowania. W piątek muszę iśc na trening, bo nie pamiętam kiedy ostatnio jeździłam konno i trochę mi tego brakuje. Także zapowiada się ciekawy i aktywny tydzień. Zobaczymy co z tego wyrośnie ;)

środa, lutego 04, 2009

A po sesji...czas na relaks

Dziś ostatni egzamin w sesji i nareszcie koniec. Muszę przyznać, że jestem cholernie zmęczona, spięta i boli mnie każdy mięsień mojego ciała. Ale nic to, mam teraz tydzień wolnego, to sobie odbiję. W nagrodę i na osłodę wypożyczyłam dziś sobie trzy książki Pratchetta, z czego dwie już pochłonęłam jak świeże bułeczki. Przyznaję się bez bicia, że uwielbiam czytać książki, a spędzanie dni i wieczorów z lekturą w jednej i dobrą herbatą w drugiej ręce sprawia mi wiele przyjemności i jest dla mnie czasem relaksu i prawdziwego odpoczynku. Lubię też posiadać książki na własność, by móc sięgać po nie wtedy, kiedy mam na to ochotę, wracać do ulubionych scen i fragmentów. Dlatego tak bardzo ubolewam nad cenami książek w Empikach, bo nie są one raczej przyjazne czytelnikowi. O ile potrafiłam zrezygnować z kupowania oryginalnych płyt z muzyką, tak, mimo wszystko, nie wyobrażam sobie zrezygnowania z kupowania książek. To taki mój prywatny fetysz ;)

poniedziałek, lutego 02, 2009

Historia nie notowała takich przypadków

Jestem po egzaminie z historii. Tragedia, dno i trzy metry mułu. Królowie polscy przewracają się w grobie, rzucają klątwy, historycy całego świata śmieją się i wyzywają mnie od heretyków. A ja poprostu nienawidzę historii, jest ona dla mnie nielogiczna, bezsensowna i absurdalna. A historia Polski zwłaszcza. I możecie mnie za to ukrzyżować, ale nie znoszę tego przedmiotu i pewne jest to, że nigdy go nie polubię. Tak jak matmy, fizyki i chemii. W każdym razie moje odpowiedzi na pytania nie były powalające, a na pewno nijak miały się do tego, co chciałby przeczytać pan egzaminator. No trudno, proszę pana, minęliśmy się trochę. Do zobaczenia na poprawce ;)

środa, stycznia 28, 2009

It's study time, baby!

Chciałabym być wyjątkowa. Chciałabym pójść tam, zobaczyć ich wszystkich zmęczonych, czekających z tymi pieprzonymi zielonymi książeczkami w rękach, zasypiających na korytarzu. Chciałabym móc im wszystkim powiedzieć: "Spadajcie frajerzy, mnie to nie dotyczy!" ale nie mogę. Mnie też czeka sesja i niestety od niej nie ucieknę. Przyłapuję się już na tym, że po nocach marzę o wykładowcach, którzy bez mrugnięcia okiem zaliczają mi wszystkie egzaminy. To nie jest normalne, prawda? No ale cóż, zawsze miałam taki stosunek do nauki, przejmuję się tym jak cholera i niestety nic na to nie poradzę. Jedynym wyjściem jest dożylne przyjmowanie herbaty z melisy i modlitwa do wszystkich bóstw kosmosu o trzymanie kciuków za mnie.
Zresztą, jeszcze jest dużo czasu...dużo czasu...posłucham sobie muzyki i obejrzę kolejny odcinek Dr House'a, a nauka historii poczeka... ;)

poniedziałek, stycznia 26, 2009

Miss Obama

Po przeczytaniu artykułu "Nowe szaty królowej" z sobotniego wydania Wysokich Obcasów złapałam się za głowę. Tekst ten dotyczył nowej amerykańskiej pierwszej damy, Michelle Obama, która na równi ze swym mężem stała się obiektem dyskusji ze strony wszystkich amerykańskich pismaków. Osobiście nie mam nic przeciwko tej pani, uważam, że jest naprawdę sympatyczna i tworzy ze swoim mężem ładną parę. Martwi mnie jednak to, że właściwie to jedyna rzecz o jakiej mówią na jej temat Amerykanie. Ze wszystkich stron sypią się słowa i opinie dotyczące jej stroju w tym i tym dniu, na takiej czy innej uroczystości. Interesują się tym nie tylko przeciętni zjadacze chleba, ale może nawet przede wszystkim znane i cenione pisma. Rozumiem, że gdy jest się pierwszą damą to głównie chodzi o to, by ładnie prezentować się na zdjęciach i okolicznościowych znaczkach, ale dlaczego, do cholery, nikt nie mówi o Michelle Obama jako o świetnym prawniku i socjologu, doskonale wykształconej kobiecie i cudownej matce? Bo nie wolno jej taką być. Gdy była sobą, gdy wyrażała swoje racje i poglądy publicznie okazało się, że około 35% ankietowanych Amerykanów jej nie lubi - dla dobra kampanii jej męża musiała więc zmienić taktykę i wizerunek. Przestała być walczącą o prawa kolorowych i interesującą się polityką kobietą i zamieniła w piękny obraz, który należy tylko podziwiać. Zdaję sobie sprawę, że pierwsza dama to nie prezydent, ale dlaczego tak strasznie deprecjonują jej pozycję i robią z niej tylko i wyłącznie śliczną, ładnie ubraną laleczkę, której jedynym zadaniem jest dobrze wyglądać u boku prezydenta(co okazuje się jednak nie takie łatwe, bo jak pokazują WO, Amerykanie również mają wiele do powiedzenia w kwestii ubioru - ta sukienka nie pasuje, tamta zbyt krzykliwa, tamta zbyt ciemna, ta za droga itd.). Idealne w tej sytuacji wydaje się stwierdzenie z WO, mówiące o tym, że "pierwsza dama została zredukowana do kiecki".
Pani Obama, serdecznie pani współczuję. Nigdy nie chciałabym, żeby miliony ludzi na świecie wtykało nos do mojej szafy. Co więcej, nie chciałabym żeby interesowało ich we mnie tylko i wyłącznie to, co założę na sobotnią inaugurację mojego męża lub czy sukienka, którą mam na sobie nie jest zbyt droga - bo w dobie kryzysu gospodarczego byłoby to rzeczą wielce nietaktowną w oczach wszystkich Amerykanów.

niedziela, stycznia 25, 2009

Ready, steady, go!

No i zaczęło się. Poddałam się tej cholernej fali zakładania blogów, chociaż wcześniej ze wstrętem odrzucałam od siebie tę myśl. Znam swoją systematyczność (a raczej jej brak) i obawiam się, że miejsce to będzie aktualizowane tylko w przypadkach nagłych i nieoczekiwanych, zapewne wtedy, gdy mój terapeuta będzie na urlopie, a ja będę mieć potrzebę wyrzucenia z siebie stosu przynoszących ulgę słów. Ale cóż, warto wierzyć, że może choć raz wytrwam w swoich postanowieniach i uda mi się cokolwiek doprowadzić do końca. No, teraz sio, do spania. Resztę czas pokaże ;)