Ferie jak się zaczęły, tak szybko się skończyły. Zawitałam znów na uczelnie, pełna dobrej nadziei i woli po to, by już drugiego dnia zdołować się ilością zadań, kolokwiów i prac semestralnych (wtf, jest dopiero luty!). Załamałam się od razu, pomimo tego, że od dwóch tygodni spokój i uśmiech gościł na mojej twarzy. Oznacza to więc, że tak naprawdę jestem totalną pesymistką, która miewa rzadkie dni radości - co trochę mnie martwi, bo nie chcę, żeby moja egzystencja wyglądała w ten sposób cały czas. Według mojej chorej kalkulacji ciągle miewam upadki, a tymczasowe wzloty tłumaczę zwykłym szczęściem, co więcej, nie potrafię się z nich cieszyć dłużej niż 5 minut. A nie od dziś wiadomo, że nasze Szczęście składa się z "małych szczęść", których ja nie umiem docenić...
Czy to się kiedyś zmieni? Mam głęboką nadzieję... A tymczasem idę rozpaczać nad moim losem biednego studenta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Po usłyszeniu sygnału, zostaw wiadomość.