Właściwie to nie seven, a three, i nie June, tylko September. Ale mniejsza o szczegóły.
Wróciliśmy wczoraj z M. z naszych wakacji nad morzem i muszę przyznać, że było naprawdę cudownie. Pogoda mile nas zaskoczyła, pozwalając na cieszenie się doskonale ciepłymi, ostatnimi dniami lata. Lenistwo, czytanie książek na plaży, granie w dingo (;) ), jedzenie lodów, gofrów i tajskiego żarcia to coś, dla czego warto tłuc się 400 kilometrów. Zwłaszcza, że nie robiłam tego sama, a był ze mną mój nieoceniony towarzysz wszelkich zabaw i miłośnik wieprzowiny po tajlandzku na ostro - Pan M., który ostatnio reaguje też na imię "lurpak" (z tego miejsca ślę gorące pozdrowienia dla niego i dla twórców pewnego masła;) ).
No, ale odbiegłam od tematu.
Cisza, spokój, pustki na plaży, tupot białych mew zarzynających się o kawałek żytniego chleba i świadomość bycia najmłodszymi ludźmi w promieniu kilometrów - to wszystko złożyło nam się na najmilsze trzy dni w ciągu tych trzymiesięcznych wakacji.
Szkoda, że już koniec.
No, ale nie można mieć wszystkiego. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Po usłyszeniu sygnału, zostaw wiadomość.