I doczekałam się wreszcie. Jest godzina 18, a ono świeci jak szalone, grzejąc moje blade kości. Cudowne uczucie ciepła rozlewa się po całym ciele, krew wiosennie buzuje w żyłach i uśmiech gości na twarzy. Wykorzystałam dzisiaj tę piękną pogodę i zaraz po przyjściu do domu wsiadłam na rower i pojechałam na przejażdżkę. Skończyłam, jak to zwykle bywa w moim przypadku, w stadninie, gdzie, jak to zwykle bywa, zawsze pełno roboty. Ale pomagałam, udzielałam się towarzysko, poplotkowałam z kucykami i nawpychałam sobie słomy w buty. I siana.
To były naprawdę mile spędzone trzy godziny dzisiejszego dnia. W pięknym słońcu i świetnym ludzko-końskim towarzystwie od razu nabrałam ochoty do życia!
Z racji mojego dobrego humoru zamierzam urządzić mojej familii iście słoneczną, śródziemnomorską kolację. A niech oni też mają jakiś pozytywny akcent w tym dniu;)
I spójrzcie, jak niewiele trzeba człowiekowi do szczęścia... :)
Ps. Zupełnie z innej beczki - melomanom polecam zespół Portishead, a zwłaszcza utwory Glory Box oraz Only you. Band jest naprawdę szałowy, na żywo również:)
wtorek, marca 31, 2009
niedziela, marca 29, 2009
Papużki się nie sprawdzają
Wróciłam dziś do domu i moim cotygodniowym zwyczajem usiadłam do lektury Wysokich Obcasów. Trafiło się parę fajnych artykułów, w tym jeden, który wyjątkowo przykuł moją uwagę. Generalnie tekst dotyczył seksu i życia seksualnego kobiet, ale nie tę sprawę chcę dzisiaj poruszyć. Pojawiła się tam taka refleksja, jakoby związek kobiety i mężczyzny nie może być oparty na byciu papużkami nierozłączkami. Że to niewypał i nieporozumienie. Według dr Alicji Długołęckiej partnerzy w związku powinni mieć odmienne zainteresowania, znajomych, prace - nie powinni wszystkiego robić razem i być wszędzie razem, bo wtedy za bardzo poddajemy się ułudzie zjednoczenia i bliskości w związku. Zaczynamy wtedy zakładać, że znamy partnera na 100%, bo "jest taki jak my, ma takie same poglądy itd.", że nigdy nas nie zdradzi, zawsze będzie wierny jak pies. A wtedy lubią zdarzać się przykre niespodzianki. Poza tym, nie ukrywajmy, że życie takiej papużki jest strasznie smutne. Poświęca ona wszystko, by spędzać jak najwięcej czasu ze swoją połówką, chce robić to, co ona i być tam gdzie ona. Traci się związek z własnymi znajomymi na rzecz znajomych ukochanej osoby, spędza się czas w miejscu, w którym ta osoba akurat chce być. Człowiek zatraca się całkowicie, bo myśli, że tak trzeba, że tak jest dobrze. A gdy los kopnie nas w dupę zostajemy na lodzie i nie wiemy co robić z własnym życiem, bo cały czas żyliśmy cudzym.
Nie chodzi mi o to, żeby teraz rzucić wszystko i zacząć szaleć bez tej drugiej osoby, ale myślę, że trzeba umieć rozgraniczyć swoje życie w pojedynkę, z tym, które prowadzimy z partnerem. Jesteśmy MY i zupełnie niezależnie jestem JA. I to wcale nie znaczy, że tego kogoś mniej kochamy. Wielka miłość swoją drogą, ale życie jako papużka nierozłączka prowadzi jedynie do tego, że za dwadzieścia lat człowiek obudzi się ze smutną refleksją, że nic dla siebie nie zrobił, bo całe życie poświęcił komuś innemu.
Chciałabym nauczyć się tego wszystkiego, umieć rozgraniczyć naszą miłość i własne życie. M. to potrafi, ja niestety nie. I najczęściej bywa tak, że gdy nie jestem z nim, to czekam na niego, na to kiedy się spotkamy. I tak kręci się moje życie i doskonale zdaję sobie sprawę, że to z mojej winy i to nie powinno tak wyglądać. No ale co ja poradzę?
To musi być miłość.
Nie chodzi mi o to, żeby teraz rzucić wszystko i zacząć szaleć bez tej drugiej osoby, ale myślę, że trzeba umieć rozgraniczyć swoje życie w pojedynkę, z tym, które prowadzimy z partnerem. Jesteśmy MY i zupełnie niezależnie jestem JA. I to wcale nie znaczy, że tego kogoś mniej kochamy. Wielka miłość swoją drogą, ale życie jako papużka nierozłączka prowadzi jedynie do tego, że za dwadzieścia lat człowiek obudzi się ze smutną refleksją, że nic dla siebie nie zrobił, bo całe życie poświęcił komuś innemu.
Chciałabym nauczyć się tego wszystkiego, umieć rozgraniczyć naszą miłość i własne życie. M. to potrafi, ja niestety nie. I najczęściej bywa tak, że gdy nie jestem z nim, to czekam na niego, na to kiedy się spotkamy. I tak kręci się moje życie i doskonale zdaję sobie sprawę, że to z mojej winy i to nie powinno tak wyglądać. No ale co ja poradzę?
To musi być miłość.
poniedziałek, marca 23, 2009
Pan Guzik
W sobotę razem z M. wybraliśmy się do kina, żeby w końcu obejrzeć "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona". Zanim jeszcze poszłam do kina, wiedziałam, że film będzie świetny - i to wcale nie dlatego, że gra w nim Brad Pitt.
Istotnie, okazał film wspaniały. Trochę o miłości, o życiu i przede wszystkim (jak dla mnie)o wielkiej samotności. Pomimo tego, że film trwał coś około trzech godzin nie nudziłam się ani przez chwilę - i jest to dla mnie dość osobliwe, bo w filmie nie było raczej niesamowitych zwrotów akcji, czy wyjątkowo zaskakujących momentów. A jednak film urzeka - nie tylko ciekawą historią, ale też czasami, w jakich została ona osadzona. No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o tym, że Brad Pitt nie ma sobie równych i kątem oka w kinie widziałam, że nie ja jedna miałam ochotę wyć z tego powodu do księżyca;)
Zatem z całą pewnością polecam ten film tym, którzy go jeszcze nie widzieli. Bo tym, którzy widzieli chyba nie muszę - jestem pewna, że po pierwszym obejrzeniu widzieli go jeszcze kilka razy.
I na koniec - w całej swojej seksownej krasie - drogie Panie, Benjamin Button!
Istotnie, okazał film wspaniały. Trochę o miłości, o życiu i przede wszystkim (jak dla mnie)o wielkiej samotności. Pomimo tego, że film trwał coś około trzech godzin nie nudziłam się ani przez chwilę - i jest to dla mnie dość osobliwe, bo w filmie nie było raczej niesamowitych zwrotów akcji, czy wyjątkowo zaskakujących momentów. A jednak film urzeka - nie tylko ciekawą historią, ale też czasami, w jakich została ona osadzona. No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o tym, że Brad Pitt nie ma sobie równych i kątem oka w kinie widziałam, że nie ja jedna miałam ochotę wyć z tego powodu do księżyca;)
Zatem z całą pewnością polecam ten film tym, którzy go jeszcze nie widzieli. Bo tym, którzy widzieli chyba nie muszę - jestem pewna, że po pierwszym obejrzeniu widzieli go jeszcze kilka razy.
I na koniec - w całej swojej seksownej krasie - drogie Panie, Benjamin Button!

niedziela, marca 22, 2009
Uganda welcome to!
Jestem rozczarowana moimi studiami. Właściwie to byłam nimi rozczarowana już po tygodniu bycia studentką, ale wszyscy wokoło mówili, żeby poczekać to na pewno wszystko się zmieni. I nie zmieniło się. Dalej czuję się rozczarowana, z każdym dniem coraz bardziej zdaję sobie sprawę jak wiele czasu marnuję tu na bezsensowne wkuwanie regułek, które niczemu nie służą. Z mojego punktu widzenia filologia polska jest jednym z najbardziej beznadziejnych kierunków na studiach. To studia dla czystej fantazji, nic się po nich nie ma(oprócz głowy nabitej teoriami poetyckimi, które dla nikogo nie mają najmniejszego znaczenia), a jedynym zawodem, który możesz po tym wykonywać jest Starszy Bułkowy w Mc Donaldzie.
Dlatego chciałabym znaleźć sobie jakieś inne miejsce w świecie. Wiem, że nie mogę tu zostać, bo tylko marnuję swój czas. Jedyny problem ze mną jest taki, że nie wiem co chciałabym ze sobą zrobić. Nie wiem w którą stronę mam się zwrócić, a boję się zaryzykować.
I tak narodził się pomysł Ugandy.
Jakiś czas temu Mama poznała młodą dziewczynę z mojego miasta, która niedawno wróciła z Afryki, gdzie przez rok pracowała jako wolontariuszka. Śmialiśmy się, że i ja mogłabym tam pojechać - nauczyć się rzucać dzidą, polować na lwy i zostać królową afrykańskiej wioski - i zaczęłam się nad tym zastanawiać. Oczywiście, jestem cykorem, niepewnym siebie, z mnóstwem wyimaginowanych wątpliwości, więc zaraz zaczęłam widzieć to wszystko w czarnych kolorach. Przede wszystkim, musiałabym zostawić na czas nieokreślony moją rodzinę i M. On zapewne zniósłby to bez większych emocji, natomiast gorzej byłoby ze mną. Poza tym, wyjazd na tak długi czas oznaczałby rezygnację ze studiów - nad tym akurat może nie będę płakać, ale gdy przyjdzie czas powrotu do domu i tak coś będę musiała z tym zrobić - znaleźć jakieś inne, kontynuować te, albo rzucić się pod pociąg.
Może faktycznie wyjazd za granicę byłby dobrym wyjściem? Może nowe środowisko, język, ludzie, sytuacja zdeterminowałyby mnie do zmiany mojego podejścia do życia? Może gdybym faktycznie oddała się społecznej pracy, to poczułabym się użyteczna. Wiem, że użytecznym można być tu na miejscu - jest wiele miejsc, gdzie ludzie pracują charytatywnie - ale chyba potrzebuję naprawdę wielkiej zmiany, bo inaczej nigdy nie ruszę się z miejsca. A chcę tego, bo czuję, że cofam się w rozwoju i już niedługo moje życie będzie można porównać do życia kolonii małży.
Mam nadzieję, że zdecyduję się na wyjazd, może nie na rok, ale na kilka miesięcy. Może właśnie do tego jestem stworzona? Cóż, nie przekonam się, dopóki nie spróbuję...
Ps. Dla zainteresowanych wolontariatem: http://www.efm.org.pl/
Dlatego chciałabym znaleźć sobie jakieś inne miejsce w świecie. Wiem, że nie mogę tu zostać, bo tylko marnuję swój czas. Jedyny problem ze mną jest taki, że nie wiem co chciałabym ze sobą zrobić. Nie wiem w którą stronę mam się zwrócić, a boję się zaryzykować.
I tak narodził się pomysł Ugandy.
Jakiś czas temu Mama poznała młodą dziewczynę z mojego miasta, która niedawno wróciła z Afryki, gdzie przez rok pracowała jako wolontariuszka. Śmialiśmy się, że i ja mogłabym tam pojechać - nauczyć się rzucać dzidą, polować na lwy i zostać królową afrykańskiej wioski - i zaczęłam się nad tym zastanawiać. Oczywiście, jestem cykorem, niepewnym siebie, z mnóstwem wyimaginowanych wątpliwości, więc zaraz zaczęłam widzieć to wszystko w czarnych kolorach. Przede wszystkim, musiałabym zostawić na czas nieokreślony moją rodzinę i M. On zapewne zniósłby to bez większych emocji, natomiast gorzej byłoby ze mną. Poza tym, wyjazd na tak długi czas oznaczałby rezygnację ze studiów - nad tym akurat może nie będę płakać, ale gdy przyjdzie czas powrotu do domu i tak coś będę musiała z tym zrobić - znaleźć jakieś inne, kontynuować te, albo rzucić się pod pociąg.
Może faktycznie wyjazd za granicę byłby dobrym wyjściem? Może nowe środowisko, język, ludzie, sytuacja zdeterminowałyby mnie do zmiany mojego podejścia do życia? Może gdybym faktycznie oddała się społecznej pracy, to poczułabym się użyteczna. Wiem, że użytecznym można być tu na miejscu - jest wiele miejsc, gdzie ludzie pracują charytatywnie - ale chyba potrzebuję naprawdę wielkiej zmiany, bo inaczej nigdy nie ruszę się z miejsca. A chcę tego, bo czuję, że cofam się w rozwoju i już niedługo moje życie będzie można porównać do życia kolonii małży.
Mam nadzieję, że zdecyduję się na wyjazd, może nie na rok, ale na kilka miesięcy. Może właśnie do tego jestem stworzona? Cóż, nie przekonam się, dopóki nie spróbuję...
Ps. Dla zainteresowanych wolontariatem: http://www.efm.org.pl/
niedziela, marca 15, 2009
Ogień na country!
Wróciłam dziś do domu po wyjątkowo aktywnym weekendzie. W sobotę i dzisiaj skorzystaliśmy z ładnej pogody (no, dzisiaj była trochę mniej ładna) i pojechaliśmy potrenować. Słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały, trawka zieleniła się, trącana delikatnym podmuchem wiosennego, ciepłego wiatru, a...dwa crossowe motocykle i jeden quad z głośnym hukiem rozdzierały ziemię aż do jej najgłębszych pokładów. Taak, nie ma to jak kontakt z naturą!
Ale narzekać nie mogę, bo sama sobie pojeździłam i było super. Fakt, to, że nie dosięgam nogami do ziemi sprawia mi niejaki problem (zwłaszcza przy odpalaniu, ruszaniu i parkowaniu), ale ogólnie jak na początkującego motocyklistę idzie mi super! Może nie mam co liczyć na mistrzostwo świata...przynajmniej w tym roku, ale w przyszłym, kto wie?;) W każdym razie, czynię postępy i mimo wyraźnych problemów ze skręcaniem w prawo, zapowiada się nieźle. Jak mój Mistrz poduczy mnie jeszcze trochę to może będę mogła sobie kupić własne moto, nie jakieś wyczynowe, a na pewno niższe od tych, na których uczę się jeździć. Bo raczej nie ma co liczyć na to, że urosnę - chyba, że zastosowałabym starą, średniowieczną metodę na wydłużanie ciała - potrzeba do tego dwóch koni, skórzanych pasów i ochotnika:)
Tak czy siak, podszkolę się trochę, żeby M. nie musiał się wstydzić, że ja, żona motocyklisty, nie umiem jeździć...
Także nie pozostaje nic innego jak dać czadu!
Ale narzekać nie mogę, bo sama sobie pojeździłam i było super. Fakt, to, że nie dosięgam nogami do ziemi sprawia mi niejaki problem (zwłaszcza przy odpalaniu, ruszaniu i parkowaniu), ale ogólnie jak na początkującego motocyklistę idzie mi super! Może nie mam co liczyć na mistrzostwo świata...przynajmniej w tym roku, ale w przyszłym, kto wie?;) W każdym razie, czynię postępy i mimo wyraźnych problemów ze skręcaniem w prawo, zapowiada się nieźle. Jak mój Mistrz poduczy mnie jeszcze trochę to może będę mogła sobie kupić własne moto, nie jakieś wyczynowe, a na pewno niższe od tych, na których uczę się jeździć. Bo raczej nie ma co liczyć na to, że urosnę - chyba, że zastosowałabym starą, średniowieczną metodę na wydłużanie ciała - potrzeba do tego dwóch koni, skórzanych pasów i ochotnika:)
Tak czy siak, podszkolę się trochę, żeby M. nie musiał się wstydzić, że ja, żona motocyklisty, nie umiem jeździć...
Także nie pozostaje nic innego jak dać czadu!
czwartek, marca 12, 2009
Why does my heart feel so bad?
Tak śpiewał Moby, a ja dziś muszę przybić mu piątkę.
Czy czasem też miewacie takie uczucie, że tekst piosenki, której właśnie słuchacie został napisany na podstawie Waszego życia, lub Waszych odczuć w danej chwili? Pewnie wielu ludzi tak się czuje. A to oznacza, że albo nie jestem wyjątkowa, albo twórcy tekstów pisali je tak, by właśnie w tę nutę uderzyć.
W każdym razie, źle się czuję, i nawet Doktor House ze swoimi respiratorami nie mógłby mnie teraz ożywić. Jestem jak zombie. Lada moment różne części mojego ciała zaczną odpadać i żyć własnym (nie)życiem i zostaną po mnie tylko dwie, szaleńczo kręcące się na podłodze, gałki oczne, niewiedzące co ze sobą począć.
A propos zombie, ciekawe czy one naprawdę jadają mózgi? Niby dlaczego mózgi? Co w nich takiego pysznego albo niezwykłego? Oczywiście, dopóki są żywe i sprawne, są niezwykłe, ale potem? Potem są tylko różową, podrygującą masą przypominającą truskawkową galaretkę w mojej lodówce, więc niby dlaczego tak bardzo lubią je jeść?
Swojego czasu, u znajomego w domu, w poszukiwaniu czegoś w zamrażarce natknęłam się na mrożony mózg. Nie wiem czyj, nie wiem co tam robił i gdzie miał potem trafić. W każdym razie, po tym przestaliśmy się już spotykać (ja i znajomy, nie ja i mózg - choć i to czasem się zdarza).
Tym przyjaznym akcentem kończę mój chaotyczny wpis, i idę pomalować sobie paznokcie na różowo. A potem zjem galaretkę. Truskawkową.
Czy czasem też miewacie takie uczucie, że tekst piosenki, której właśnie słuchacie został napisany na podstawie Waszego życia, lub Waszych odczuć w danej chwili? Pewnie wielu ludzi tak się czuje. A to oznacza, że albo nie jestem wyjątkowa, albo twórcy tekstów pisali je tak, by właśnie w tę nutę uderzyć.
W każdym razie, źle się czuję, i nawet Doktor House ze swoimi respiratorami nie mógłby mnie teraz ożywić. Jestem jak zombie. Lada moment różne części mojego ciała zaczną odpadać i żyć własnym (nie)życiem i zostaną po mnie tylko dwie, szaleńczo kręcące się na podłodze, gałki oczne, niewiedzące co ze sobą począć.
A propos zombie, ciekawe czy one naprawdę jadają mózgi? Niby dlaczego mózgi? Co w nich takiego pysznego albo niezwykłego? Oczywiście, dopóki są żywe i sprawne, są niezwykłe, ale potem? Potem są tylko różową, podrygującą masą przypominającą truskawkową galaretkę w mojej lodówce, więc niby dlaczego tak bardzo lubią je jeść?
Swojego czasu, u znajomego w domu, w poszukiwaniu czegoś w zamrażarce natknęłam się na mrożony mózg. Nie wiem czyj, nie wiem co tam robił i gdzie miał potem trafić. W każdym razie, po tym przestaliśmy się już spotykać (ja i znajomy, nie ja i mózg - choć i to czasem się zdarza).
Tym przyjaznym akcentem kończę mój chaotyczny wpis, i idę pomalować sobie paznokcie na różowo. A potem zjem galaretkę. Truskawkową.
wtorek, marca 10, 2009
Will you be my player 2?
To największe wyznanie miłosne playstationowego geeka. Ja jestem 'drugim graczem' od prawie 2,5 roku, pokazuje to więc moją wysoką pozycję w naszym stadzie. Niemal co weekend razem z M. a także z naszym ukochanym przyjacielem K. gramy na konsoli, tłuczemy się w Tekkena, ścigamy w Burnout'a, lub ja ogrywam ich obu w Katamari. Bo w to jestem najlepsza.
Może nie jestem typową dziewczyną, bo z tego co słyszę, takie raczej wolą malować paznokcie lub oglądać nowe odcinki "M jak Miłość", mnie zaś wielką frajdę sprawia pogranie w coś na konsoli, słuchanie ostrej muzyki i jedzenie żelków-miśków Haribo - a to wszystko najlepiej w tym samym czasie.
Nie jestem też jednak typowym geekiem, nie mam własnej konsoli, a mój komputer nie pozwoli mi pograć w coś bardziej zaawansowanego niż pasjans. Czasem jednak, gdy mój głód grania mocno da mi w kość, siadam przy kompie i w kilka dni przechodzę jakąś grę. Ostatnio pokonałam (po raz drugi zresztą) cudowną jRPGową grę - Suikoden II, wcześniej zaś na emulatorze gba przeszłam dwie części Golden Suna, któreś z Final Fantasy, Harvest Moon'a, a kilka lat do tyłu - wszystkie części pokemona na gba. Wiem, może to dziecinne, ale czasem mam po prostu ogromną ochotę na taką grę. Jedni mają wielką ochotę na czekoladę, albo kiszone ogórki - ja mam na to.
A ostatnio napaliłam się na nowo wydaną grę - Fallout 3, którą ściągnął i przeszedł mój Brat (ja wspierałam go dobrymi radami zza pleców). Gra jest niesamowita, utrzymana w post nuklearnym klimacie, mocno RPGowa i na prawdę świetna! Jedyne, co mi w niej kiepsko idzie to strzelanie do ruchomych obiektów - no ale nie mam wprawy - w Harvest Moonie nie trzeba było strzelać do niczego;)
Generalnie ostatnio, zamiast uczyć się albo robić notatki, kombinuję ja by się tu pozbyć Brata z domu, żeby podpiąć się pod jego komputer i trochę pograć. Niestety, potwór rzadko wychodzi ze swojej pieczary, a niedługo pewnie skasuje grę, więc przyjdzie mi się pożegnać z ewentualnym przejściem Fallout'a. Jeśli jednak ktoś z was dorwie tę grę, i nie przeraża go RPGowy klimat, to niech spróbuje, bo moim zdaniem na prawdę wciąga;)
Ps. Uruchomiłam funkcję komentowania bez uprzedniej rejestracji użytkownika, także jeśli ktoś ma ochotę...be my guest ;)
Może nie jestem typową dziewczyną, bo z tego co słyszę, takie raczej wolą malować paznokcie lub oglądać nowe odcinki "M jak Miłość", mnie zaś wielką frajdę sprawia pogranie w coś na konsoli, słuchanie ostrej muzyki i jedzenie żelków-miśków Haribo - a to wszystko najlepiej w tym samym czasie.
Nie jestem też jednak typowym geekiem, nie mam własnej konsoli, a mój komputer nie pozwoli mi pograć w coś bardziej zaawansowanego niż pasjans. Czasem jednak, gdy mój głód grania mocno da mi w kość, siadam przy kompie i w kilka dni przechodzę jakąś grę. Ostatnio pokonałam (po raz drugi zresztą) cudowną jRPGową grę - Suikoden II, wcześniej zaś na emulatorze gba przeszłam dwie części Golden Suna, któreś z Final Fantasy, Harvest Moon'a, a kilka lat do tyłu - wszystkie części pokemona na gba. Wiem, może to dziecinne, ale czasem mam po prostu ogromną ochotę na taką grę. Jedni mają wielką ochotę na czekoladę, albo kiszone ogórki - ja mam na to.
A ostatnio napaliłam się na nowo wydaną grę - Fallout 3, którą ściągnął i przeszedł mój Brat (ja wspierałam go dobrymi radami zza pleców). Gra jest niesamowita, utrzymana w post nuklearnym klimacie, mocno RPGowa i na prawdę świetna! Jedyne, co mi w niej kiepsko idzie to strzelanie do ruchomych obiektów - no ale nie mam wprawy - w Harvest Moonie nie trzeba było strzelać do niczego;)
Generalnie ostatnio, zamiast uczyć się albo robić notatki, kombinuję ja by się tu pozbyć Brata z domu, żeby podpiąć się pod jego komputer i trochę pograć. Niestety, potwór rzadko wychodzi ze swojej pieczary, a niedługo pewnie skasuje grę, więc przyjdzie mi się pożegnać z ewentualnym przejściem Fallout'a. Jeśli jednak ktoś z was dorwie tę grę, i nie przeraża go RPGowy klimat, to niech spróbuje, bo moim zdaniem na prawdę wciąga;)
Ps. Uruchomiłam funkcję komentowania bez uprzedniej rejestracji użytkownika, także jeśli ktoś ma ochotę...be my guest ;)
czwartek, marca 05, 2009
I love this man
Idzie wiosna - to widać, słychać i czuć
Dziś pojawiły się pierwsze poważne promienie słońca. Zachęcona ich nieśmiałymi zalotami pozwoliłam sobie na rozpięcie płaszcza w drodze powrotnej do domu. I jakże cudownie było wreszcie odczuć ciepło słońca po tych miesiącach całkowitej ciemności. Szłam więc do domu, słonko świeciło, skowronki wyśpiewywały swoje arie, wiatr przyjemnie targał włosy i nawet w Wałbrzychu było czuć wiosnę (oprócz spalin, rzecz jasna). Słowem - cudownie! Zaplanowałam sobie na jutro rano trening, by wraz z końmi móc poczuć wiosenną radość i pohasać po łące wśród młodej, zielonej trawy, mrużąc oczy od ostrego, porannego słońca... I co?
I właśnie zaczął padać deszcz...
Ale i tak pójdę - zamarznę na kość, umrę na zapalenie płuc i będziecie żałować, że nie kupiliście mi upragnionego różowego kucyka, kiedy był na to jeszcze czas... ;)
I właśnie zaczął padać deszcz...
Ale i tak pójdę - zamarznę na kość, umrę na zapalenie płuc i będziecie żałować, że nie kupiliście mi upragnionego różowego kucyka, kiedy był na to jeszcze czas... ;)
poniedziałek, marca 02, 2009
Muzyka mojej duszy
Jestem uzależniona od muzyki. W domu słucham jej prawie na okrągło, czasem nawet przez sen. Na moim koncie na Last.fm mam już ponad 20 tysięcy odsłuchań od sierpnia 2006 roku. Nie wiem czy to dużo, myślę, że przeciętny słuchacz nie ma aż tylu utworów na koncie. Moim codziennym rytuałem po uruchomieniu komputera jest włączenie winampa, a coraz częściej także Spotify (muzycznej, darmowej biblioteki) i słuchanie, słuchanie, słuchanie. Miewam napady, że przez kilka miesięcy słucham tylko jednego wykonawcy - tak miałam z całą dyskografią Porcupine Tree, Mikromusic, czy też ostatnio, Seala. Generalnie obserwuję rozwój swojego gustu muzycznego na przestrzeni ostatnich kilku lat i muszę przyznać, że jestem bardzo tolerancyjna muzycznie. Próbuję wielu nowych rzeczy, staram się nie wzbraniać przed jakimś gatunkiem muzycznym, tylko dlatego, że mam do niego jakieś uprzedzenia. Oczywiście, często okazuje się, że ten gatunek jednak mi nie pasuje i nie ma co się na siłę przekonywać, że np. uwielbiam hip-hop, albo jakiś power metal, ale często bywa tak, że potrafię znaleźć coś fajnego w danym rodzaju muzyki, który z gruntu uważam za totalnie do bani.
Ogólnie, gdybym miała sprecyzować jaki rodzaj muzyki słucham i lubię, to miałabym nie lada problem. Totalnie nie znam się na rozpoznawaniu gatunków muzycznych, nie ogarniam tych wszystkich odmian metalu, rocka, jazzu itd. Po prostu jeśli dany utwór mi się podoba, to go najzwyczajniej w świecie słucham, nie zastanawiając się czy to alternative, czy już progressive rock, a może metal. Bo tak naprawdę kogo to obchodzi? Jeśli czuje się tę muzykę całym swoim ciałem i duszą, to ma się gdzieś jej klasyfikację. Z tego samego powodu rzadko bywa, że zagłębiam się w biografię zespołów, których słucham - nie wiem kim są ci muzycy, jak się nazywają, skąd pochodzą; tak samo bywa u mnie z tytułami utworów i albumów. Po prostu I don't care. Nie potrzebuję tych wiadomości, żeby odczuwać, przeżywać i pochłaniać muzykę całą sobą.
Wracając do mojego dziwnego związku z muzyką, muszę zaznaczyć, że mogę jej słuchać jedynie w domu, ewentualnie na koncertach. Nie umiem iść po ulicy ze słuchawkami na uszach - czuję się wtedy, jakbym była głucha. Muszę czuć i słyszeć miejsce, w którym jestem, muszę słyszeć przyrodę, ludzi, bo inaczej czuję się niepełnosprawna. No cóż, taka jest moja dziwna przypadłość. Nie wiem też, co by się stało gdybym nagle utraciła słuch - brak muzyki "ludzkiej" może jeszcze jakoś bym przeżyła, ale nie wiem jak pogodziłabym się z niesłyszeniem odgłosów natury. Byłoby dla mnie prawdziwym nieszczęściem nie móc usłyszeć wiosennego śpiewu skowronków, szczekania psów, rżenia koni czy mruczenia mojego M. ;)
Słowem, nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia bez moich małych, różowych i w pełni działających uszu. Ale kto wie, co przyniesie jutro? Dlatego, póki mogę, idę skorzystać z mojego wspaniałego słuchu (i głosu także) pod prysznicem, śpiewając i wsłuchując się we własne, cudowne wycie pod prysznicem... ;)
Ogólnie, gdybym miała sprecyzować jaki rodzaj muzyki słucham i lubię, to miałabym nie lada problem. Totalnie nie znam się na rozpoznawaniu gatunków muzycznych, nie ogarniam tych wszystkich odmian metalu, rocka, jazzu itd. Po prostu jeśli dany utwór mi się podoba, to go najzwyczajniej w świecie słucham, nie zastanawiając się czy to alternative, czy już progressive rock, a może metal. Bo tak naprawdę kogo to obchodzi? Jeśli czuje się tę muzykę całym swoim ciałem i duszą, to ma się gdzieś jej klasyfikację. Z tego samego powodu rzadko bywa, że zagłębiam się w biografię zespołów, których słucham - nie wiem kim są ci muzycy, jak się nazywają, skąd pochodzą; tak samo bywa u mnie z tytułami utworów i albumów. Po prostu I don't care. Nie potrzebuję tych wiadomości, żeby odczuwać, przeżywać i pochłaniać muzykę całą sobą.
Wracając do mojego dziwnego związku z muzyką, muszę zaznaczyć, że mogę jej słuchać jedynie w domu, ewentualnie na koncertach. Nie umiem iść po ulicy ze słuchawkami na uszach - czuję się wtedy, jakbym była głucha. Muszę czuć i słyszeć miejsce, w którym jestem, muszę słyszeć przyrodę, ludzi, bo inaczej czuję się niepełnosprawna. No cóż, taka jest moja dziwna przypadłość. Nie wiem też, co by się stało gdybym nagle utraciła słuch - brak muzyki "ludzkiej" może jeszcze jakoś bym przeżyła, ale nie wiem jak pogodziłabym się z niesłyszeniem odgłosów natury. Byłoby dla mnie prawdziwym nieszczęściem nie móc usłyszeć wiosennego śpiewu skowronków, szczekania psów, rżenia koni czy mruczenia mojego M. ;)
Słowem, nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia bez moich małych, różowych i w pełni działających uszu. Ale kto wie, co przyniesie jutro? Dlatego, póki mogę, idę skorzystać z mojego wspaniałego słuchu (i głosu także) pod prysznicem, śpiewając i wsłuchując się we własne, cudowne wycie pod prysznicem... ;)
niedziela, marca 01, 2009
Być jak Pastrana
Wczoraj, razem z Mężczyznami Mojego Życia, obejrzałam autobiograficzny film o życiu sławnego motocyklisty - 199 żyć Travisa Pastrany. W tym miejscu należałoby się pewnie kilka wyjaśnień co do jego osoby, bo zdaję sobie sprawę, że ludzie niezwiązani z motocyklowym światem w ogóle nie mają pojęcia o istnieniu kogoś nazwiskiem Pastrana. Nie mam ochoty tego wyjaśniać, także jeśli ktoś jest zaciekawiony to powinien sięgnąć po Wikipedię albo inne internetowe źródło, aby dowiedzieć się niesamowitych rzeczy o tym, jeszcze bardziej niesamowitym, młodym człowieku.
Travis Pastrana ma dopiero 25 lat, a nie wiem czy jest na świecie jakaś głupia i niebezpieczna rzecz, której by nie zrobił. I przeżył. Ten młody człowiek w świecie sportów motocyklowych - motocrossie, supercrossie, a także freestylu dokonał takich rzeczy, że każdy, kto usłyszy o jego osiągnięciach łapie się za głowę i zastanawia nad jego chorą psychiką. Travis, cudowne dziecko świata sportu, mówiąc kolokwialnie, ma nieźle narąbane pod kopułą. Skacze ze spadochronem, bez spadochronu, robi back flipy do Wielkiego Kanionu, wreszcie podwójnego back flipa. Każdy, kto właśnie zdał sobię sprawę z powagi sytuacji, musi przyznać, że z tym chłopakiem jest coś nie tak. Czy on nie odczuwa strachu? Dlaczego to robi? Po o co komu dziesiątki połamanych kości, zwichniętych nadgarstków i odrywania kręgosłupa od miednicy?
Nie wiem. Ale wiem, że oddałabym wszystko, by choć raz móc poczuć się jak on. Bez strachu, bez obaw co będzie jutro, bez myślenia o konsekwencjach. Chciałabym stanąć nad Wielkim Kanionem, zamknąć oczy i skoczyć - i wiedzieć, że się uda. Albo, że się nie uda. Travis przeżył już w swoim krótkim życiu tak wiele, że chyba jest przygotowany na każdą ewentualność. Spróbował niemal wszystkiego, z różnym skutkiem, odniósł wiele sukcesów, ale i wiele porażek, po których wstał i poszedł dalej. Imponuje mi jego samozaparcie, jego cholerny upór, prawie autodestrukcyjne dążenie do celu, jego uśmiech mimo wszystko. Chcę spróbować w życiu wielu rzeczy, chcę odnieść porażki i móc z nich powstawać z myślą, że "Dam radę, zrobię to jeszcze choćby 10 razy, a za 11 mi się uda!". Chcę uśmiechać się nawet, gdy spadnę z najwyższego konia i dosiadać coraz wyższych, żeby być coraz lepszą. Chcę przestać się bać o każdy dzień mojego, i tak uporządkowanego życia, chcę wyjść z tego kokonu, który wybudowałam sobie przez lata, mając nadzieję, że uchroni mnie on przed całym bólem z tego świata. Chcę żyć jak człowiek.
Chcę być jak Pastrana.
Travis Pastrana ma dopiero 25 lat, a nie wiem czy jest na świecie jakaś głupia i niebezpieczna rzecz, której by nie zrobił. I przeżył. Ten młody człowiek w świecie sportów motocyklowych - motocrossie, supercrossie, a także freestylu dokonał takich rzeczy, że każdy, kto usłyszy o jego osiągnięciach łapie się za głowę i zastanawia nad jego chorą psychiką. Travis, cudowne dziecko świata sportu, mówiąc kolokwialnie, ma nieźle narąbane pod kopułą. Skacze ze spadochronem, bez spadochronu, robi back flipy do Wielkiego Kanionu, wreszcie podwójnego back flipa. Każdy, kto właśnie zdał sobię sprawę z powagi sytuacji, musi przyznać, że z tym chłopakiem jest coś nie tak. Czy on nie odczuwa strachu? Dlaczego to robi? Po o co komu dziesiątki połamanych kości, zwichniętych nadgarstków i odrywania kręgosłupa od miednicy?
Nie wiem. Ale wiem, że oddałabym wszystko, by choć raz móc poczuć się jak on. Bez strachu, bez obaw co będzie jutro, bez myślenia o konsekwencjach. Chciałabym stanąć nad Wielkim Kanionem, zamknąć oczy i skoczyć - i wiedzieć, że się uda. Albo, że się nie uda. Travis przeżył już w swoim krótkim życiu tak wiele, że chyba jest przygotowany na każdą ewentualność. Spróbował niemal wszystkiego, z różnym skutkiem, odniósł wiele sukcesów, ale i wiele porażek, po których wstał i poszedł dalej. Imponuje mi jego samozaparcie, jego cholerny upór, prawie autodestrukcyjne dążenie do celu, jego uśmiech mimo wszystko. Chcę spróbować w życiu wielu rzeczy, chcę odnieść porażki i móc z nich powstawać z myślą, że "Dam radę, zrobię to jeszcze choćby 10 razy, a za 11 mi się uda!". Chcę uśmiechać się nawet, gdy spadnę z najwyższego konia i dosiadać coraz wyższych, żeby być coraz lepszą. Chcę przestać się bać o każdy dzień mojego, i tak uporządkowanego życia, chcę wyjść z tego kokonu, który wybudowałam sobie przez lata, mając nadzieję, że uchroni mnie on przed całym bólem z tego świata. Chcę żyć jak człowiek.
Chcę być jak Pastrana.
Subskrybuj:
Posty (Atom)