W niedzielne popołudnie, razem z B. mieliśmy okazje skorzystać z darmowej przejażdżki w stronę Poznania, więc, niewiele myśląc, znaleźliśmy dwa wolne łóżka w akademiku blisko centrum i pomknęliśmy w stronę zachodzącego słońca.
Poznań nocą okazał się naprawdę magiczny. Stary rynek oświetlony setkami świateł, piękne kamienice, ratusz, muzeum, teatr - Poznań jest pełen tak pięknych zabudowań, że głowa kręciła mi się ciągle na wszystkie strony, starając się chłonąć jak najwięcej.
Na rynku rozsiedliśmy się w jednej z setek restauracji i z radością testowaliśmy tamtejsze piwo. I potem znów i znów. Każda boczna uliczka kryła w sobie mnóstwo klimatycznych knajpek, barów, klubów czy antykwariatów. O ilości designerskich sklepów nawet nie wspomnę, bo przyprawiały one mój portfel o palpitacje serca.
Po uroczej nocy spędzonej w akademiku udaliśmy się na zwiedzanie. Przebrnąwszy przez zatłoczone w poniedziałkowy poranek miasto, skierowaliśmy się w stronę palmiarni, która pokazała nam środkowy palec, bo w poniedziałki zdecydowała się być nieczynna. Zdecydowaliśmy się zatem wrócić i pójść do Starego Browaru (na który notabene przypadkowo trafiliśmy w nocy - i robi on OGROMNE wrażenie), by obejrzeć to cudo w świetle dnia. Stary Browar to, moim zdaniem, najpiękniejszy obiekt jaki można zobaczyć w Poznaniu (pomijając rynek, kamienice itp.). Potężny obiekt, zbudowany na bazie niegdysiejszego browaru, jest wszystkim tym, co kojarzy mi się ze słowem Industrialny. Idealna synteza czerwonej cegły, stali i szkła (a w środku także i drewna) sprawiła, że ten budynek stanie się moim ulubionym na wieki. Jest niezwykle klimatyczny, pełno w nim śladów poprzedniego życia (kominy, piece, bramy na każdym kroku) i uważam, że z tą klasą budynek ten spokojnie mógłby stać w Nowym Jorku, albo innym światowym mieście. No brak mi słów z zachwytu ;) Z chęcią przygarnęłabym biuro na szczycie, choćby po to, by codziennie móc spacerować do niego żelaznym mostem, rozpiętym między dwoma częściami budynku.
Po szaleństwach w okolicy rynku udaliśmy się na Maltę, gdzie w spokoju kontemplowaliśmy sobie piękno przyrody, popijając piwo i czerwony barszcz. B. nalegał, by udać się do ski resortu nad jeziorem, w celu zjechania z góry na pontonach, ale niestety nadchodzące chmury deszczowe zepsuły nam plany i zagoniły nas do Galerii Malta, gdzie spędziliśmy czas do wieczora. Nie działo się tam nic spektakularnego, ot, galeria, jak galeria, ale jedzenie Big Maka przy gigantycznej szklanej ścianie z widokiem na jezioro robiło wrażenie. I sorbet o smaku mango też.
O godzinie 19 zjawił się nasz transport powrotny, więc uradowani, że nie będziemy musieli więcej chodzić, wskoczyliśmy do auta i pognaliśmy do domu. Pech chciał (a nawet nie jeden, a dwa), że w drodze powrotnej zdarzyły nam się różne niepożądane zawirowania i do domu dotarliśmy dopiero o 24. Na łóżko padłam zmęczona jak mops, ale tego wypadu szybko nie zapomnę. Moje stopy też ;)
Fakt, Poznań - moje ulubione miasto. :D
OdpowiedzUsuńNie dziwie się, że Browar Ci się spodobał. :)
Mówiłam Ci już, wiem... Ale się powtórzę: mój tatuś go udoskonalał!! :D Tadam!
BTW, fajną sobie ksywę wymyśliłam, nie?
Ksywa piękna, nie wpadłabym na to ;p
OdpowiedzUsuń