wtorek, września 28, 2010

Muzycznie i nie

Już jakiś czas chodzi mi ten kawałek po głowie...

I'm going out, I'm going to drink myself to death
And in the crowd I see you with someone else
I brace myself 'cause I know it's going to hurt
But I like to think at least things can't get any worse

I hope that you see me, 'cause I'm staring at you
But when you look over, you look right through
Then you lean and kiss her on the head
And I never felt so alive and so dead


'Hurricane drunk' by Florence + The Machine

Ostatnio zastanawiałam się nad tym, jak ulotną rzeczą jest pamięć ludzka. Jednego dnia człowiek wie o Tobie wszystko, drugiego już nie ma dla Ciebie miejsca w jego pamięci. Zostajesz wymazany, skreślony, jakbyś nigdy nie istniał. Tabula rasa. I jedziemy wszystko od początku, z kimś innym. A to, co było idzie w niepamięć.
Tyle wspomnień, tyle spraw dzielonych razem, tyle ważnych niegdyś rzeczy ląduje na śmietniku, bo nikt już ich nie chce używać, bo dla nikogo już nic nie znaczą.

Po co więc kreować nowe wspomnienia, skoro ma się świadomość tego, że za jakiś czas one też wylądują na śmietnisku?

Wszystko co wiem to to, że I never felt so alive and so dead.

niedziela, września 26, 2010

Hubertus

Co prawda święto myśliwych i jeźdźców powinno odbywać się dopiero za jakiś miesiąc, ale zdecydowaliśmy się urządzić je teraz, by skorzystać z ostatnich dni pięknej pogody (co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo wczoraj było przepięknie, a dziś już pada).

Mieliśmy wczoraj piękną, złotą i ciepłą jesień, więc galopowanie po lesie na sześć koni było przyjemnością nie do opisania. Kolorowe, opadające z drzew liście, zapach lasu i zbutwiałych gałęzi, słońce prześwitujące między konarami i oświetlające drobinki kurzu, które unosiły się w powietrzu za naszą pędzącą przez las gromadą. Bajka.

Potem pogoń za lisem, ognisko, mnóstwo pysznego jedzenia, przeciąganie liny, dwóch dorosłych facetów skaczących razem w sznura, siedzenie przy ogniu do nocy, pełnia księżyca i zajadłe dyskusje damsko-męskie.

Patrząc wczoraj na to wszystko, na znajomych i przyjaciół, na ukochane konie i miejsce, w którym spędzam tyle czasu, na las, który znam tak dobrze, pomyślałam sobie, jak to cudownie być częścią tej wielkiej, jeździeckiej rodziny.

wtorek, września 21, 2010

Uwielbiam takie dni, jak dziś

Piękna, słoneczna pogoda zachęciła dziś do wyjścia w krótkim rękawku i okularach przeciwsłonecznych na nosie. A potem było nawet jeszcze lepiej.
Cieszę się małymi szczęściami, które nadają życiu koloru, zapachu i smaku. Cepeliny w fajnej knajpie na deptaku, sfinalizowanie powierzonego sobie zadania, kupiona wymarzona rzecz, miły nieznajomy na ławce, który zaczepił i zaciągnął na pogawędkę, ciastko z bitą śmietaną i malinami, kilkugodzinne pogawędki w kawiarni, zachód słońca.
W takich dniach, jak dziś, chciałoby się, żeby czas na zawsze zatrzymał się w miejscu.

niedziela, września 19, 2010

Zjazd (mi stąd)

Wczorajszy zjazd absolwentów mojej klasy był najfajniejszym spotkaniem, jakie udało nam się zorganizować w przeciągu pięciu lat znajomości. Nie powiem, że pojawiła się cała klasa, bo to byłoby fikcją, ale uznajmy, że zjawili się przedstawiciele różnych grupek, które przez lata nie zawsze dobrze się dogadywały.
Ale tym razem okazało się naprawdę świetnie.

Generalnie impreza rozwinęła się, szybko przenieśliśmy się do większej knajpy i tam całą noc spędziliśmy na śmiechach, plotach i generalnej libacji.
Fajnie było spotkać ludzi, których się nie widziało, czasem od dwóch lat. Nie powiem, żeby wszyscy się zmienili, bo większość pozostała taka sama, ale były osoby, na które miło było popatrzyć, że ruszyły do przodu ze swoim życiem (brawa dla J.M.!).
Imprezowanie trwało do rana, potem częściowo przeniosło się na parking, koło ruskich koszarów, gdzie siedząc na karimacie rozkminialiśmy filozoficzne problemy.
Potem, powoli, przenieśliśmy się do domu koleżanki, która nas przygarnęła na noc, i gdzieś koło 4-5 poszliśmy spać.
To była szalona noc ;)

Rano, skacowane jak cholera, nad szklaną herbaty, kanapkami i muesli, które zrobiła dla nas kochana mama Z., dokończyłyśmy wieczorne ploty, zastanawiając się co dzieje się u tych, których nie było na zjeździe. Z potwornymi bólami głowy pożegnałyśmy się, licząc na to, że następna okazja do spotkania pojawi się szybciej niż dopiero za 2 lata.

To był naprawdę zajebisty wieczór ;)

piątek, września 17, 2010

Medycyna alternatywna

Ja nie mówię, że wierzę w zbawienną moc antybiotyków, o nie. Wiem, że czasem antybiotyki robią więcej złego niż dobrego. Ale jeśli ktoś daje mi małą zieloną tabletkę, mówiąc, że to wyciąg z głogu/pietruszki/jaskółczego ziela, która zaraz postawi mnie na nogi to, błagam, aż chce mi się śmiać.

Wiem, że to przede wszystkim kwestia myślenia. Pozytywne, optymistyczne nastawienie, wiara w moc korzenia hibiskusa potrafi często zdziałać cuda, większe niż niejeden prawdziwy lek. Nie będę tu przytaczać przykładów naukowych, gdzie nieuleczalne dolegliwości chorych ludzi nagle cudownie leczyły się same, za sprawą witaminy C albo aspiryny, podanej jako placebo. Myślę, że wszyscy słyszeli o takich przypadkach. I tu następują oklaski dla ludzi, którzy się tak wyleczyli, naprawdę szacun. To pewnie ci sami ludzie, którzy wierzą w zaświaty, Boga i jednorożce. Wiara jest niezłą mocą sprawczą. Z wiarą żyje się łatwiej, lepiej i przyjemniej.
Szkoda, że mnie to nie dotyczy.

No i łykam dalej te swoje zielone tabletki, piję herbatę z propolisem, zjadam dzielnie konfiturę z żurawiny błotnej i siorbię syrop z bluszczu (swoją drogą, mam wrażenie, że w XIII wieku używano tego samego syropu do torturowania ludzi). Lada dzień przyjdzie ktoś, żeby położyć na mnie uzdrawiające kryształy/kończyny/posągi Matki Boskiej. Potem napiję się święconej wody z uzdrawiającego źródła, dostanę ostatnie namaszczenie i umrę sobie w spokoju na zwykłą anginę.

wtorek, września 14, 2010

Podcięli mi skrzydła

A właściwie podciął. Jeden pan. Gdy napisał mi, że w tym sezonie niestety nie będzie już skoków spadochronowych we Wrocławiu, a jedyną opcją jest Ostrów Wielkopolski.

Nosz kurwa mać.
I co ja mam robić w tę sobotę?

I'm in love with...

...Poznań.
W niedzielne popołudnie, razem z B. mieliśmy okazje skorzystać z darmowej przejażdżki w stronę Poznania, więc, niewiele myśląc, znaleźliśmy dwa wolne łóżka w akademiku blisko centrum i pomknęliśmy w stronę zachodzącego słońca.

Poznań nocą okazał się naprawdę magiczny. Stary rynek oświetlony setkami świateł, piękne kamienice, ratusz, muzeum, teatr - Poznań jest pełen tak pięknych zabudowań, że głowa kręciła mi się ciągle na wszystkie strony, starając się chłonąć jak najwięcej.
Na rynku rozsiedliśmy się w jednej z setek restauracji i z radością testowaliśmy tamtejsze piwo. I potem znów i znów. Każda boczna uliczka kryła w sobie mnóstwo klimatycznych knajpek, barów, klubów czy antykwariatów. O ilości designerskich sklepów nawet nie wspomnę, bo przyprawiały one mój portfel o palpitacje serca.

Po uroczej nocy spędzonej w akademiku udaliśmy się na zwiedzanie. Przebrnąwszy przez zatłoczone w poniedziałkowy poranek miasto, skierowaliśmy się w stronę palmiarni, która pokazała nam środkowy palec, bo w poniedziałki zdecydowała się być nieczynna. Zdecydowaliśmy się zatem wrócić i pójść do Starego Browaru (na który notabene przypadkowo trafiliśmy w nocy - i robi on OGROMNE wrażenie), by obejrzeć to cudo w świetle dnia. Stary Browar to, moim zdaniem, najpiękniejszy obiekt jaki można zobaczyć w Poznaniu (pomijając rynek, kamienice itp.). Potężny obiekt, zbudowany na bazie niegdysiejszego browaru, jest wszystkim tym, co kojarzy mi się ze słowem Industrialny. Idealna synteza czerwonej cegły, stali i szkła (a w środku także i drewna) sprawiła, że ten budynek stanie się moim ulubionym na wieki. Jest niezwykle klimatyczny, pełno w nim śladów poprzedniego życia (kominy, piece, bramy na każdym kroku) i uważam, że z tą klasą budynek ten spokojnie mógłby stać w Nowym Jorku, albo innym światowym mieście. No brak mi słów z zachwytu ;) Z chęcią przygarnęłabym biuro na szczycie, choćby po to, by codziennie móc spacerować do niego żelaznym mostem, rozpiętym między dwoma częściami budynku.

Po szaleństwach w okolicy rynku udaliśmy się na Maltę, gdzie w spokoju kontemplowaliśmy sobie piękno przyrody, popijając piwo i czerwony barszcz. B. nalegał, by udać się do ski resortu nad jeziorem, w celu zjechania z góry na pontonach, ale niestety nadchodzące chmury deszczowe zepsuły nam plany i zagoniły nas do Galerii Malta, gdzie spędziliśmy czas do wieczora. Nie działo się tam nic spektakularnego, ot, galeria, jak galeria, ale jedzenie Big Maka przy gigantycznej szklanej ścianie z widokiem na jezioro robiło wrażenie. I sorbet o smaku mango też.

O godzinie 19 zjawił się nasz transport powrotny, więc uradowani, że nie będziemy musieli więcej chodzić, wskoczyliśmy do auta i pognaliśmy do domu. Pech chciał (a nawet nie jeden, a dwa), że w drodze powrotnej zdarzyły nam się różne niepożądane zawirowania i do domu dotarliśmy dopiero o 24. Na łóżko padłam zmęczona jak mops, ale tego wypadu szybko nie zapomnę. Moje stopy też ;)


niedziela, września 12, 2010

Swallow

Zapytał mnie, dlaczego właśnie jaskółka?
Nie wiem, powiedziałam - po prostu mi się podoba. Nie musi mieć znaczenia, ani wytłumaczenia, prawda?
Ale jak dłużej się nad tym zastanowiłam to wiem dlaczego.
Jest piękna i smukła. Jest uosobieniem wolności, żywotności, lotu. Wiosny i młodości. Rodziny oraz wierności, bo jaskółki ponoć łączą się w pary na całe życie. No i przede wszystkim to symbol nadziei. Nadziei na to, że życie od tego momentu zmieni się w coś pozytywnego i nie powróci do poprzedniego, beznadziejnego stanu rzeczy.
To wszystko czego mi trzeba.

There is always a hope.
Isn't it?

piątek, września 10, 2010

One night in Wroclove

Wczorajszy wypad był naprawdę niesamowity, złożyło się na niego tyle fajnych momentów, jak rzadko kiedy.
Ciepły wieczór jednego z ostatnich dni lata, ulubione buty, muzyka, dobry alkohol. Ukochane kawałki puszczone w klubie (Florence+The Machine, Bjork, Jet !), szaleńcze tańce do rana, trójjęzyczne rozmowy z erasmusowskimi kolegami z Turcji, frytki w Mc Donaldzie o drugiej rano, Jimmy from the Moon, który był młodszą kopią Leo z 'That 70's show' (love pióra wplecione w jeansy!), piękny angielski akcent i nowe polskie słowa. I śniadanie do łóżka. And many more.

Brak słów.

poniedziałek, września 06, 2010

1,2,3

Wczorajszy koncert nie był najlepszym, na jakim byłam. Prawdę mówiąc, liczyłam na trochę więcej klasycznych kawałków i trochę mniej najebanej młodzieży w dresach. No, ale czego można spodziewać się po masowej imprezie, gdzie głównym priorytetem uczestników jest zjeść kiełbę i wypić browara ?

W każdym razie, towarzystwo zrekompensowało braki muzyczne i było całkiem fajnie. Miło jest też dowiedzieć się, że całkiem nie wypadło się z wprawy w różnych kwestiach(chociażby superszybkiego wypicia butelki piwa, czy też osiągnięcia stopnia mistrza sarkazmu i ciętej riposty), bo to pociesza mnie, że jeszcze nie jestem takim wrakiem, jak myślałam.

Brakowało mi trochę możliwości potańczenia przy fajnej muzyce (no dobra, nawet nie fajnej, ale tanecznej), i gdy wczoraj udało mi się dotrzeć wreszcie do domu ktoś odczytał moje myśli i zaprosił mnie na wspólne, czwartkowe imprezowanie we Wrocławiu. Nice!
Jutro i pojutrze zamierzam zaś oddać swoje pracowite ręce stadninie, a także potrenować do zawodów, które zbliżają się wielkimi krokami.

Uff, samo pisanie o tym wszystkim zmęczyło mnie tak, że należy mi się teraz wielki kubol herbaty z miodem i malinami. A co.

sobota, września 04, 2010

Iceberg right ahead!

W żołądku zalega mi wielka bryła lodu. Wielka, co ja mówię. Można ją porównać do tej, która pewnej nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku zażyczyła sobie wylądować na prawej burcie RMS Titanic, który od tej pory już nigdy nie był taki sam.

W każdym razie czuję się jak wywrócona na lewą stronę i znów powróciłam do punktu początkowego, a tak bardzo chciałam już zobaczyć tabliczkę z napisem exit.
Myślałam, żeby tego już tu więcej nie rozwlekać, ale pisanie przynosi mi jakąś minimalną ulgę, no i może po setnym przeczytaniu tego najdzie mnie jakaś nowa, oszałamiająca myśl, która doprowadzi mnie do czegoś więcej niż zwyczajowego smutku i rozpaczy.

Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem drugiego człowieka. A właściwie nie jakiegokolwiek drugiego, ale właśnie tego konkretnego, tego, który zachowuje się tak, że nawet Freud nie byłby w stanie go zdiagnozować.
Jeśli ktoś, kogo przez cztery lata namawiało się do wyjazdu na wakacje/w podróż dalej niż 30km; i wszystko to z miernym skutkiem, nagle po rozstaniu pierwszą rzeczą jaką robi to podróż po Europie - no to czegoś tu nie rozumiem. Czy to ze mną coś było nie tak, czy z tą drugą osobą?

To boli jak cholera, bo tyle lat starania się i namawiania z miernym skutkiem, świadczy o tym, że ta druga osoba po prostu nie odczuwała przyjemności spędzając ze mną czas i robiła wszystko by do tego nie doszło. A z drugiej strony widywaliśmy się naprawdę często, i wierzę, że gdybyś nie chciał to zawsze znalazłbyś sposób, żeby mnie spławić. Pełna schizofrenia.

Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem i nie umiem sobie znaleźć wytłumaczenia. Czy moje towarzystwo było aż tak złe? To dlaczego nie miałeś jaj, by zakończyć to dawno temu? A nie, ciągnąć tę farsę w nieskończoność, chyba tylko po to, by bardziej mnie bolało przy rozstaniu.
Jeśli tak, to przyznaję Ci 10/10 punktów, osiągnąłeś swój cel.

Uderzyłam w ogromną górę lodową i poszłam na samo dno.

piątek, września 03, 2010

Myśli nocne

Wczorajsza noc była ciężka, oj tak.
W takich momentach człowiek, wierzący czy nie, zwraca się do Boga, by ten ulżył w cierpieniu, bo inaczej dokona się samo-zamachu na święte ludzkie życie. Po kolejnej, oszałamiającej fali bólu rozważałam dekapitację, seppuku, lub zrzucenie sobie na głowę wielkiego kowadła. Wszystko oczywiście w celach leczniczych.

Na szczęście dziś jest lepiej, poprawiła się nawet pogoda za oknem, co teraz niemiłosiernie mnie wkurwia, bo wczoraj musiałam zrezygnować z dzisiejszych planów, a dziś dzisiejsze plany spełniłyby się idealnie. No ale nie można mieć wszystkiego. Ważne, że przestało boleć. Alleluja!