Osiągnęliśmy dno. W sumie już dawno, ale dopiero dziś tak bardzo sobie to uświadomiłam.
Nigdy nie wierzyłam do końca w istnienie człowieka tak złego, że jego szpik przybiera czarną barwę. Nie wierzyłam, że Ziemia może nosić kogoś, kto ma za nic drugie istnienie, za nic wszelkie wartości i jest tak skłonny do mordu, że Hitler i Hannibal Lecter chowaliby się przed nim ze strachu po kątach.
Po ostatnich rewelacjach, a już po dzisiejszych zwłaszcza, czuję się jak potłuczona zastawa z dynastii Ming. Rozpieprzona w drobny mak, zdaje się, że nie do posklejania. Osiągnęliśmy dno. Tak głębokie, czarne i zamulone, że teraz trudno się z niego wygrzebać, by dojrzeć odrobinę światła. Już teraz wiem, skąd bierze się mój pesymizm, moje podejście do świata i ludzi - jak mam być normalna i optymistyczna, gdy znajduję się w tym gównie od lat?
Chcę uciec, bo wiem, że tylko to może coś zmienić. To, albo bomba atomowa.
A z drugiej strony, tak bardzo przywiązuję się do miejsc i ludzi, tak bardzo kocham mój dom, że ciężko będzie mi się z nim rozstać. No, ale to jedyna opcja, która pozwoli mi względnie normalnie przeżyć kolejne 20 lat życia, bo tutaj nie ma takiej możliwości.
Chcę znów zobaczyć światło dzienne.
niedziela, marca 28, 2010
sobota, marca 27, 2010
Ktoś mi wstrzymał słońce i bynajmniej nie ruszył Ziemi
Jestem organizmem światłolubnym. Jak słonecznik.
Kilka dni ciepła i światła niesamowicie pobudziło mnie do życia, dało energię, jakiej nie miałam przez całą zimę. Zazieleniły mi się listki, pączki zaczęły rozkwitać jak szalone. Aż tu nagle deszcz i chmury. Krew odpływa z całego ciała i wędruje do zamrażarki. Nawet czekolada i czerwone pomarańcze nie przywracają choćby jednej zielonej kreski na mojej baterii. Jestem rozładowana. A przecież wczoraj prawie unosiłam się nad ziemią, zrywałam do lotu jak wiosenne jaskółki, mogłam góry przenosić.
A teraz kisnę jak kapusta na zimę, jest mi ciemno, zimno i szaro, bo Słoneczko postanowiło dziś nas olać. Ja rozumiem, że wiosna jest kapryśna i takie są jej prawa, ale jeżeli dała posmakować człowiekowi ciepła, a potem je zabrała - no to do cholery, niech się opanuje, bo jak wstanę... !
W każdym razie, produkcja witaminy D3 ustała, produkcja endorfin też, jedynie szyszynka wyzwala niezwykłe ilości melatoniny, która otępia mój mózg i każe mi iść do łóżka. Nie chcę tak.
Słońca, słońca trzeba mi.
Kilka dni ciepła i światła niesamowicie pobudziło mnie do życia, dało energię, jakiej nie miałam przez całą zimę. Zazieleniły mi się listki, pączki zaczęły rozkwitać jak szalone. Aż tu nagle deszcz i chmury. Krew odpływa z całego ciała i wędruje do zamrażarki. Nawet czekolada i czerwone pomarańcze nie przywracają choćby jednej zielonej kreski na mojej baterii. Jestem rozładowana. A przecież wczoraj prawie unosiłam się nad ziemią, zrywałam do lotu jak wiosenne jaskółki, mogłam góry przenosić.
A teraz kisnę jak kapusta na zimę, jest mi ciemno, zimno i szaro, bo Słoneczko postanowiło dziś nas olać. Ja rozumiem, że wiosna jest kapryśna i takie są jej prawa, ale jeżeli dała posmakować człowiekowi ciepła, a potem je zabrała - no to do cholery, niech się opanuje, bo jak wstanę... !
W każdym razie, produkcja witaminy D3 ustała, produkcja endorfin też, jedynie szyszynka wyzwala niezwykłe ilości melatoniny, która otępia mój mózg i każe mi iść do łóżka. Nie chcę tak.
Słońca, słońca trzeba mi.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
czwartek, marca 25, 2010
Imaginarium of doctor Parnassus
Wiem, że film nie jest super świeży, bo wyszedł już jakiś czas temu, ale mnie dopiero wczoraj udało się go obejrzeć. I muszę przyznać, że idealnie trafił w moje gusta filmowe. Po ostatnim rozczarowaniu Alicją w Krainie Czarów, obawiałam się, że kolejny film o podobnym klimacie okaże się klapą. A dzieło Terry'ego Gilliama zaskoczyło mnie wyjątkowo pozytywnie.
Sama historia dzieje się we współczesnym Londynie. Tajemniczy doktor Parnassus podróżuje ze swoją świtą po miastach, prezentując niezwykłe przedstawienie pt: Imaginarium. Podczas niego dzieją się niezwykłe rzeczy - Parnassus odkrywa przed publicznością ich marzenia, pozwala im doznawać niesamowitych przeżyć. Sam doktor posiada dar długowieczności, jednak uzyskał ją w drodze zakładu z samym Diabłem. A jak powszechnie wiadomo, zakładanie się z nim nie kończy się dobrze. A więc założył się nasz doktorek wyjątkowo głupio, bo o duszę swojej 16 letniej córki. I właśnie pewnego dnia Diabeł upomina się o swoje i Parnassus znajduje się w kiepskiej sytuacji. Na to wszystko pojawia się tajemniczy nieznajomy Tony, który decyduje się pomóc doktorowi w uratowaniu jego córki...
Film według mnie rewelacyjny. Ciekawa historia, oprawa, fantastyczna sceneria, kostiumy, cała ta niezwykła otoczka sprawiła, że zdecydowanie wcielę ten film to mojej ulubionej dziesiątki.
Warto też wspomnieć o świetnej obsadzie aktorskiej. Zaczynając od fenomenalnego Heatha Ledgera, poprzez jego kolejne "odsłony" grane przez Johnny'ego Deepa, Jude Law i Colina Farrella (Tu ciekawostka: Ci trzej aktorzy zdecydowali się zagrać tę jedną rolę w wyniku śmierci Heatha Ledgera na planie. Reżyser musiał trochę przekonstruować scenariusz, by jedna postać mogła zostać odegrana przez 4 różnych aktorów. Był to hołd przyjaciół złożony, zmarłemu już wtedy, Ledgerowi. Co więcej, Ci trzej aktorzy zdecydowali się oddać swoje gaże za film osieroconej córce słynnego Jokera. - cóż za szlachetność!). W każdym razie, według mnie to 'cztery w jednym' udało się znakomicie, i nie odczuwa się zaburzenia sensu w historii.
Co się tyczy aktorów jeszcze, to również rola Lily Cole była świetna. Ta młodziutka modelka i początkująca aktorka idealnie wpasowała się w ten klimat, no i przede wszystkim muszę przyznać, że sama jest prześliczna i zjawiskowa. Połączenie porcelanowej laleczki z rudą wiewiórką to to, co tygryski lubią najbardziej ;)
Generalnie, cała obsada - doktor Parnassus, Diabeł, Anton - wszyscy pasowali do tego świata jak ulał. No po prostu jestem zachwycona:)
Wszystkim tym, którzy doceniają siłę wyobraźni, kochają Heatha Ledgera, uwielbiają magię, niesamowitość i groteskę oraz odczuwają świat nie tylko za pomocą dwojga oczu - gorąco polecam!
Sama historia dzieje się we współczesnym Londynie. Tajemniczy doktor Parnassus podróżuje ze swoją świtą po miastach, prezentując niezwykłe przedstawienie pt: Imaginarium. Podczas niego dzieją się niezwykłe rzeczy - Parnassus odkrywa przed publicznością ich marzenia, pozwala im doznawać niesamowitych przeżyć. Sam doktor posiada dar długowieczności, jednak uzyskał ją w drodze zakładu z samym Diabłem. A jak powszechnie wiadomo, zakładanie się z nim nie kończy się dobrze. A więc założył się nasz doktorek wyjątkowo głupio, bo o duszę swojej 16 letniej córki. I właśnie pewnego dnia Diabeł upomina się o swoje i Parnassus znajduje się w kiepskiej sytuacji. Na to wszystko pojawia się tajemniczy nieznajomy Tony, który decyduje się pomóc doktorowi w uratowaniu jego córki...
Film według mnie rewelacyjny. Ciekawa historia, oprawa, fantastyczna sceneria, kostiumy, cała ta niezwykła otoczka sprawiła, że zdecydowanie wcielę ten film to mojej ulubionej dziesiątki.
Warto też wspomnieć o świetnej obsadzie aktorskiej. Zaczynając od fenomenalnego Heatha Ledgera, poprzez jego kolejne "odsłony" grane przez Johnny'ego Deepa, Jude Law i Colina Farrella (Tu ciekawostka: Ci trzej aktorzy zdecydowali się zagrać tę jedną rolę w wyniku śmierci Heatha Ledgera na planie. Reżyser musiał trochę przekonstruować scenariusz, by jedna postać mogła zostać odegrana przez 4 różnych aktorów. Był to hołd przyjaciół złożony, zmarłemu już wtedy, Ledgerowi. Co więcej, Ci trzej aktorzy zdecydowali się oddać swoje gaże za film osieroconej córce słynnego Jokera. - cóż za szlachetność!). W każdym razie, według mnie to 'cztery w jednym' udało się znakomicie, i nie odczuwa się zaburzenia sensu w historii.
Co się tyczy aktorów jeszcze, to również rola Lily Cole była świetna. Ta młodziutka modelka i początkująca aktorka idealnie wpasowała się w ten klimat, no i przede wszystkim muszę przyznać, że sama jest prześliczna i zjawiskowa. Połączenie porcelanowej laleczki z rudą wiewiórką to to, co tygryski lubią najbardziej ;)
Generalnie, cała obsada - doktor Parnassus, Diabeł, Anton - wszyscy pasowali do tego świata jak ulał. No po prostu jestem zachwycona:)
Wszystkim tym, którzy doceniają siłę wyobraźni, kochają Heatha Ledgera, uwielbiają magię, niesamowitość i groteskę oraz odczuwają świat nie tylko za pomocą dwojga oczu - gorąco polecam!
poniedziałek, marca 22, 2010
Standardzik
Pewnie po tym weekendzie na każdym blogu znajdziecie ckliwą notkę poświęconą wiośnie, słońcu, zajebistej pogodzie, śpiewającym ptakom, przebiśniegom i bóg jeszcze wie czemu.
A ja nie zamierzam...
...napisać czegoś innego, bo rzeczywiście jest bosko! ;)
Wiosna to zdecydowanie moja ulubiona pora roku (może to przez te urodziny?;)
A ja nie zamierzam...
...napisać czegoś innego, bo rzeczywiście jest bosko! ;)
Wiosna to zdecydowanie moja ulubiona pora roku (może to przez te urodziny?;)
niedziela, marca 14, 2010
Z obserwacji życia biedronek
Ja nie wiem kurwa czy to zrządzenie losu, przypadek, zaplanowana akcja czy zemsta Kogoś U Góry (KUG), ale zawsze, zawsze wszystkie chujowe rzeczy zdarzają się akurat podczas ZNPM. No nie wiem, może ja to prowokuję, albo co.
W każdym razie, jeśli jakaś rzecz może normalnie uszłaby na sucho, bez większych emocji, tak w tym momencie doprowadza mnie to do szału i sprawia, że mam ochotę przekłuć sobie aortę plastikowym nożykiem. Autentycznie chcę zamknąć się w jaskini i przespać te kilka dni, bo sama sobie robię krzywdę. Jebie mnie to jak odczuwają to inni, przeszkadza zaś to, że sama nie mogę wtedy ze sobą żyć.
Thank God I'm woman. Jasne, kurwa.
W każdym razie, jeśli jakaś rzecz może normalnie uszłaby na sucho, bez większych emocji, tak w tym momencie doprowadza mnie to do szału i sprawia, że mam ochotę przekłuć sobie aortę plastikowym nożykiem. Autentycznie chcę zamknąć się w jaskini i przespać te kilka dni, bo sama sobie robię krzywdę. Jebie mnie to jak odczuwają to inni, przeszkadza zaś to, że sama nie mogę wtedy ze sobą żyć.
Thank God I'm woman. Jasne, kurwa.
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
sobota, marca 13, 2010
Rozczarowana Krainą Czarów
Drogi Panie Burtonie!
Pragnę wyrazić moje głębokie rozczarowanie Pańskim ostatnim filmem, który przyszło mi obejrzeć wczorajszego wieczoru. Film, tak głośno reklamowany od zeszłego roku, okazał się dla mnie totalną porażką i nieporozumieniem. Mniemam, jakoby ktoś podszył się pod Pańskie nazwisko i zepsuł tak fantastyczny utwór, jakim jest dzieło Lewisa Carrolla.
Uniżenie proszę o wyjaśnienie tej niepokojącej sytuacji, lub o ewentualne zaprzestanie reżyserowania filmów.
Z wyrazami szacunku, N.
A już całkiem poważnie:
Smutno, przykro i generalnie niewesoło zrobiło mi się po tym wczorajszym seansie. Sądziłam, że książka, na podstawie której nakręcono film, da tak wiele możliwości do popisania się reżyserowi, że aż nie będziemy mogli oderwać wzroku od ekranu. Że to wszystko pójdzie w stronę absurdu, grozy, groteski, psychodeli i dziwactwa, a nie w stronę bajki dla dzieci. Liczyłam nawet po cichu, że wszystko to będzie przypominało American McGee's Alice, i że, broń Boże, nie będzie to bajka dla dzieci. Bo sama książka przecież nią nie jest (mimo tego, że tak się ją odbiera).
Moje wielkie rozgoryczenie tyczy się też obsady aktorskiej. Ok, przyznaję się bez bicia, spodziewałam się genialnej roli Johnny'ego Deepa, a wyszło miernie, przeciętnie i generalnie mało było szaleństwa w Szalonym Kapeluszniku. Nie wspomnę już o roli Alicji, czy choćby białej królowej (do cholery, czy tylko ja uważam, że ta aktorka jest beznadziejna?!), bo po prostu szkoda słów. Jedyną aktorką, zasługującą według mnie na uznanie w tym filmie, okazała się, jak zawsze fantastyczna i fenomenalna, Helena Bonham Jones, grająca rolę Królowej Kier.
Kolejną kroplę goryczy stanowi dla mnie kwestia tłumaczenia napisów. Ja wiem, że język dzieła Lewisa Carrolla jest trudny, pełen zawiłości, nonsensów, gramatycznych i stylistycznych gier ze słowami - no ale cóż, tak sobie autor wymyślił. Natomiast osoba, która zajmowała się tłumaczeniem napisów na język polski powinna zostać zakneblowana, związana i wrzucona do najciemniejszych przepaści Mordoru.
Jeśli nie potrafimy czegoś przetłumaczyć to, do cholery, zostawmy to już lepiej w oryginale niż róbmy z tego jakieś kretyńskie, głupio brzmiące twory językowe, bo one miały sens tylko w oryginalnym dziele Lewisa Carrolla. U nas to wygląda po prostu żałośnie. (Swoją drogą, zastanawiam się jak wyglądała u nas wersja z dubbingiem?)
No, ale co ja tam wiem. Czepiam się, bo nie znam się na kinie i w ogóle jestem gupia.
A film zrobi furorę, kasy natrzepie i wszyscy będą zadowoleni.
Miejmy nadzieję, że to był tylko jednorazowy wyskok Tima Burtona ;)
Pozdrawiam, rozgoryczona N.
Pragnę wyrazić moje głębokie rozczarowanie Pańskim ostatnim filmem, który przyszło mi obejrzeć wczorajszego wieczoru. Film, tak głośno reklamowany od zeszłego roku, okazał się dla mnie totalną porażką i nieporozumieniem. Mniemam, jakoby ktoś podszył się pod Pańskie nazwisko i zepsuł tak fantastyczny utwór, jakim jest dzieło Lewisa Carrolla.
Uniżenie proszę o wyjaśnienie tej niepokojącej sytuacji, lub o ewentualne zaprzestanie reżyserowania filmów.
Z wyrazami szacunku, N.
A już całkiem poważnie:
Smutno, przykro i generalnie niewesoło zrobiło mi się po tym wczorajszym seansie. Sądziłam, że książka, na podstawie której nakręcono film, da tak wiele możliwości do popisania się reżyserowi, że aż nie będziemy mogli oderwać wzroku od ekranu. Że to wszystko pójdzie w stronę absurdu, grozy, groteski, psychodeli i dziwactwa, a nie w stronę bajki dla dzieci. Liczyłam nawet po cichu, że wszystko to będzie przypominało American McGee's Alice, i że, broń Boże, nie będzie to bajka dla dzieci. Bo sama książka przecież nią nie jest (mimo tego, że tak się ją odbiera).
Moje wielkie rozgoryczenie tyczy się też obsady aktorskiej. Ok, przyznaję się bez bicia, spodziewałam się genialnej roli Johnny'ego Deepa, a wyszło miernie, przeciętnie i generalnie mało było szaleństwa w Szalonym Kapeluszniku. Nie wspomnę już o roli Alicji, czy choćby białej królowej (do cholery, czy tylko ja uważam, że ta aktorka jest beznadziejna?!), bo po prostu szkoda słów. Jedyną aktorką, zasługującą według mnie na uznanie w tym filmie, okazała się, jak zawsze fantastyczna i fenomenalna, Helena Bonham Jones, grająca rolę Królowej Kier.
Kolejną kroplę goryczy stanowi dla mnie kwestia tłumaczenia napisów. Ja wiem, że język dzieła Lewisa Carrolla jest trudny, pełen zawiłości, nonsensów, gramatycznych i stylistycznych gier ze słowami - no ale cóż, tak sobie autor wymyślił. Natomiast osoba, która zajmowała się tłumaczeniem napisów na język polski powinna zostać zakneblowana, związana i wrzucona do najciemniejszych przepaści Mordoru.
Jeśli nie potrafimy czegoś przetłumaczyć to, do cholery, zostawmy to już lepiej w oryginale niż róbmy z tego jakieś kretyńskie, głupio brzmiące twory językowe, bo one miały sens tylko w oryginalnym dziele Lewisa Carrolla. U nas to wygląda po prostu żałośnie. (Swoją drogą, zastanawiam się jak wyglądała u nas wersja z dubbingiem?)
No, ale co ja tam wiem. Czepiam się, bo nie znam się na kinie i w ogóle jestem gupia.
A film zrobi furorę, kasy natrzepie i wszyscy będą zadowoleni.
Miejmy nadzieję, że to był tylko jednorazowy wyskok Tima Burtona ;)
Pozdrawiam, rozgoryczona N.
poniedziałek, marca 08, 2010
All I want for Women's Day is you
To nie jest poniedziałek z moich marzeń.
Ale rano (diablo wcześnie rano) obudziłam się obok Ciebie, więc nie może być tak źle.
Jem sernik, piję earl gray'a i myślę nad technikami teleportacji, które mogą umożliwić mi przebycie pięciuset kilometrów w jedną sekundę po to, żeby przytulić mój prezent na Dzień Kobiet.
A teraz wracam już na Ziemię.
Czeka na mnie spaghetti carbonara. ;)
Ale rano (diablo wcześnie rano) obudziłam się obok Ciebie, więc nie może być tak źle.
Jem sernik, piję earl gray'a i myślę nad technikami teleportacji, które mogą umożliwić mi przebycie pięciuset kilometrów w jedną sekundę po to, żeby przytulić mój prezent na Dzień Kobiet.
A teraz wracam już na Ziemię.
Czeka na mnie spaghetti carbonara. ;)
Kategorie:
przemyślenia własne,
życie codzienne
piątek, marca 05, 2010
Mój pierwszy raz
Dziś po raz pierwszy postąpiłam asertywnie.
Nie rzuciłam wszystkiego, nie odepchnęłam swoich myśli i zajęć na rzecz drugiej osoby, która mnie o coś poprosiła. Może to zabrzmi paskudnie i egoistycznie, ale jestem z siebie dumna. Przez całe życie jestem otwarta na sprawy innych, przyjacielska, interesująca się problemami całego świata - a to wszystko kosztem samej siebie.
Dziś postąpiłam tak, jak chciałabym to robić przez resztę życia. Nie powiedziałam, żeby ten ktoś spadał na drzewo, nie okazałam totalnej olewki i obojętności, tylko grzecznie powiedziałam, że nie mogę pomóc. Bo aktualnie sama borykam się z własnymi problemami, które są dla mnie zbyt ciężkie, by brać na swoje barki jeszcze jeden problem, w dodatku czyjś.
Obawiam się tylko czy nie będę mieć wyrzutów sumienia, że nie pomogłam. Choć, tak naprawdę, pomoc takiej osobie może przynieść tylko ktoś odpowiednio uprawniony do tego, czyli psycholog. I taką też radę dałam owej osobie. Mam nadzieję, że pomoże.
Nie mogę być dłużej cholerną Matką Teresą.
Nie rzuciłam wszystkiego, nie odepchnęłam swoich myśli i zajęć na rzecz drugiej osoby, która mnie o coś poprosiła. Może to zabrzmi paskudnie i egoistycznie, ale jestem z siebie dumna. Przez całe życie jestem otwarta na sprawy innych, przyjacielska, interesująca się problemami całego świata - a to wszystko kosztem samej siebie.
Dziś postąpiłam tak, jak chciałabym to robić przez resztę życia. Nie powiedziałam, żeby ten ktoś spadał na drzewo, nie okazałam totalnej olewki i obojętności, tylko grzecznie powiedziałam, że nie mogę pomóc. Bo aktualnie sama borykam się z własnymi problemami, które są dla mnie zbyt ciężkie, by brać na swoje barki jeszcze jeden problem, w dodatku czyjś.
Obawiam się tylko czy nie będę mieć wyrzutów sumienia, że nie pomogłam. Choć, tak naprawdę, pomoc takiej osobie może przynieść tylko ktoś odpowiednio uprawniony do tego, czyli psycholog. I taką też radę dałam owej osobie. Mam nadzieję, że pomoże.
Nie mogę być dłużej cholerną Matką Teresą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)