sobota, października 31, 2009

Dick or treat?

Nieważne czy to Halloween, czy święto zmarłych.
Grunt, że można wyrzeźbić sobie dynię!

Wesołego święta zmarłych, everyone ;)

piątek, października 30, 2009

Brak słów i trzydniowa głuchota

Środowy koncert Porcupine Tree mogę określić tylko jednym słowem: idealny.
Nie wiem co więcej mogę napisać, widać w pisaniu recenzji nie jestem zbyt dobra, ale wciąż pozostaję pod wpływem tego co się działo.
Kocham Steve'a Wilsona, kocham Porcupine Tree.
I żałuję tylko, że nie zagrali mojego kawałka: Last Chance To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled. No ale może następnym razem.
Anyway, już marzę o ich następnej wizycie w Polsce. :)


poniedziałek, października 26, 2009

Już za parę dni, za dni parę...

O środowym koncercie Porcupine Tree myślę już jakoś od końca kwietnia tego roku, ponieważ właśnie wtedy kupiliśmy bilety. Wtedy to jeszcze data 28 października wydawała się tak odległa, że podniecanie się nią było niezdrowe. Co innego, gdy wizję upragnionego eventu i mnie dzielą tylko niecałe dwa dni - to dopiero emocje! W myślach obliczam godziny i minuty, dzielące mnie od koncertu marzeń. Totalnym sadyzmem wydają mi się jutrzejsze zajęcia, trwające od 8:00 do 16:30, na których będę musiała przesiedzieć, środa już jakoś przeleci (bo tylko do 13:00) ii nareszcie :)
Miejmy nadzieję tylko, że koncert się odbędzie/dojadę na miejsce/ekipa mnie nie zawiedzie, bo, jak wiem z (niewłasnego) przykładu, niepójście na wymarzony i wyczekany koncert może skończyć się ciężką depresją i alkoholową libacją na smutno (trzymaj się, Ruda!;*).
Tym czasem, wprowadzam się w klimat, słuchając PT, jedząc orkisz z miodem i popijając mlekiem.
Oby do środy!

poniedziałek, października 19, 2009

An ordinary day

Wczoraj wieczorem zakończył się mój długi weekend i dzisiaj od godziny 15:00 rozpoczął się nowy, dłuższy (bo na zajęcia idę dopiero w kolejny poniedziałek).
Życie jest piękne.
W związku z tym, siedzę sobie przed komputerem w czapce-uszance na głowie, szlafroku i kapciach, popijam herbatę z imbirem i miodem i jem wafla z masą krówkową i prażonymi orzechami. I słucham Kyuss.
Oficjalnie wszyscy możecie mi zazdrościć.
:)

poniedziałek, października 12, 2009

To ja i moja przestrzeń

Tytuł tego posta może sugerować, że będę się dziś rozwodzić nad beznadziejnością i bezsensem istnienia polskiego pseudo hip hopu, ale nie ma nic bardziej mylnego. Wydarzenie dzisiejszego dnia zmusiło mnie do przemyśleń nad sobą samą, moim zachowaniem i wieloletnią chorobą psychiczną.

Większość z was kojarzy pewnie detektywa Monka z serialu o tym samym tytule. Tym zaś, którzy nie znają tej postaci mogę już podziękować, ponieważ na pewno mają oni 13 lat i albo ubierają się w różowe spódniczki, albo mają IQ równe kolonii małży. Nieważne.
W każdym razie Monk, oprócz tego, że jest genialnym i błyskotliwym detektywem, ma swoje dziwactwa. Pomijam tu wszelakie fobie, od arachno, przez klaustro do hafefobii, a chodzi mi mianowicie o jego schizę na punkcie tego, by wszystkie rzeczy były, według niego, na swoim idealnym miejscu. No i tu zaczyna się wątek autobiograficzny, ponieważ posiadam tę samą przypadłość.

Nienawidzę, po prostu chronicznie nienawidzę, gdy ktoś przestawia moje rzeczy w pokoju, zmienia ich położenie, zwyczajowe miejsce. Lubię pozostawiać mój pokój w jakimś stanie, i gdy do niego powracam nie wyobrażam sobie, żeby na moim biurku rzeczy zmieniły swoje miejsce. Potrafię rozpoznać to, czy ktoś przesunął poduszkę na łóżku o jakieś 5cm albo zamienił miejscami kaktusy stojące na oknie. Denerwuję się, gdy widzę, że ktoś był w moim pokoju, siedział w nim, poprzestawiał coś i potem skrzętnie próbował to ukryć. Niestety, jak zawsze z miernym skutkiem. Nie lubię mieć pogniecionej kołdry, przestawionego łóżka, książek porozwalanych w różnych miejscach. Po prostu nie lubię jak ktoś grzebie w moich rzeczach.
Nie oznacza to, że jestem osobą niegościnną i nikogo do siebie nie zapraszam, bo tak nie jest. Nie oznacza to również, że nie pozwalam sobie od czasu do czasu na mały chaos i bałagan w pokoju - toleruję go jednak, bo pochodzi z mojej ręki, a także dlatego, że wiem, iż prędzej czy później się go pozbędę.

Tak, przyznałam się wam. Przyznałam się całemu światu (czyli całym 2-3 osobom, które to czytają), że w najbliższych latach zamienię swój pokój na miłą, małą celę, obitą materacami, w której nikt nie będzie mógł mi nabałaganić. Cóż, takie życie.
Kończąc już, muszę wyznać co zainspirowało mnie do dzisiejszego, dość przydługiego, wyznania. Otóż gdy powróciłam do domu z uczelni, zastałam swój pokój i swoje rzeczy, dosłownie w częściach, porozrzucane po mieszkaniu. Huragan "Mama" przeszedł przez mój pokój, ponieważ zaplanował sobie malowanie sufitu i odświeżanie ścian. Total mess, jakby powiedzieli Anglicy, a w tym wszystkim muszę tu mieszkać przez kilka dni. Oczywiście, nie jest najgorzej, bo obeszło się bez kucia ścian, wybijania dziur w podłodze i szlifowania tynku.

A teraz wybaczcie, idę poustawiać kłębki kurzu w równe kupki, bo totalnie nie pasują mi do wystroju wnętrza.