środa, stycznia 28, 2009

It's study time, baby!

Chciałabym być wyjątkowa. Chciałabym pójść tam, zobaczyć ich wszystkich zmęczonych, czekających z tymi pieprzonymi zielonymi książeczkami w rękach, zasypiających na korytarzu. Chciałabym móc im wszystkim powiedzieć: "Spadajcie frajerzy, mnie to nie dotyczy!" ale nie mogę. Mnie też czeka sesja i niestety od niej nie ucieknę. Przyłapuję się już na tym, że po nocach marzę o wykładowcach, którzy bez mrugnięcia okiem zaliczają mi wszystkie egzaminy. To nie jest normalne, prawda? No ale cóż, zawsze miałam taki stosunek do nauki, przejmuję się tym jak cholera i niestety nic na to nie poradzę. Jedynym wyjściem jest dożylne przyjmowanie herbaty z melisy i modlitwa do wszystkich bóstw kosmosu o trzymanie kciuków za mnie.
Zresztą, jeszcze jest dużo czasu...dużo czasu...posłucham sobie muzyki i obejrzę kolejny odcinek Dr House'a, a nauka historii poczeka... ;)

poniedziałek, stycznia 26, 2009

Miss Obama

Po przeczytaniu artykułu "Nowe szaty królowej" z sobotniego wydania Wysokich Obcasów złapałam się za głowę. Tekst ten dotyczył nowej amerykańskiej pierwszej damy, Michelle Obama, która na równi ze swym mężem stała się obiektem dyskusji ze strony wszystkich amerykańskich pismaków. Osobiście nie mam nic przeciwko tej pani, uważam, że jest naprawdę sympatyczna i tworzy ze swoim mężem ładną parę. Martwi mnie jednak to, że właściwie to jedyna rzecz o jakiej mówią na jej temat Amerykanie. Ze wszystkich stron sypią się słowa i opinie dotyczące jej stroju w tym i tym dniu, na takiej czy innej uroczystości. Interesują się tym nie tylko przeciętni zjadacze chleba, ale może nawet przede wszystkim znane i cenione pisma. Rozumiem, że gdy jest się pierwszą damą to głównie chodzi o to, by ładnie prezentować się na zdjęciach i okolicznościowych znaczkach, ale dlaczego, do cholery, nikt nie mówi o Michelle Obama jako o świetnym prawniku i socjologu, doskonale wykształconej kobiecie i cudownej matce? Bo nie wolno jej taką być. Gdy była sobą, gdy wyrażała swoje racje i poglądy publicznie okazało się, że około 35% ankietowanych Amerykanów jej nie lubi - dla dobra kampanii jej męża musiała więc zmienić taktykę i wizerunek. Przestała być walczącą o prawa kolorowych i interesującą się polityką kobietą i zamieniła w piękny obraz, który należy tylko podziwiać. Zdaję sobie sprawę, że pierwsza dama to nie prezydent, ale dlaczego tak strasznie deprecjonują jej pozycję i robią z niej tylko i wyłącznie śliczną, ładnie ubraną laleczkę, której jedynym zadaniem jest dobrze wyglądać u boku prezydenta(co okazuje się jednak nie takie łatwe, bo jak pokazują WO, Amerykanie również mają wiele do powiedzenia w kwestii ubioru - ta sukienka nie pasuje, tamta zbyt krzykliwa, tamta zbyt ciemna, ta za droga itd.). Idealne w tej sytuacji wydaje się stwierdzenie z WO, mówiące o tym, że "pierwsza dama została zredukowana do kiecki".
Pani Obama, serdecznie pani współczuję. Nigdy nie chciałabym, żeby miliony ludzi na świecie wtykało nos do mojej szafy. Co więcej, nie chciałabym żeby interesowało ich we mnie tylko i wyłącznie to, co założę na sobotnią inaugurację mojego męża lub czy sukienka, którą mam na sobie nie jest zbyt droga - bo w dobie kryzysu gospodarczego byłoby to rzeczą wielce nietaktowną w oczach wszystkich Amerykanów.

niedziela, stycznia 25, 2009

Ready, steady, go!

No i zaczęło się. Poddałam się tej cholernej fali zakładania blogów, chociaż wcześniej ze wstrętem odrzucałam od siebie tę myśl. Znam swoją systematyczność (a raczej jej brak) i obawiam się, że miejsce to będzie aktualizowane tylko w przypadkach nagłych i nieoczekiwanych, zapewne wtedy, gdy mój terapeuta będzie na urlopie, a ja będę mieć potrzebę wyrzucenia z siebie stosu przynoszących ulgę słów. Ale cóż, warto wierzyć, że może choć raz wytrwam w swoich postanowieniach i uda mi się cokolwiek doprowadzić do końca. No, teraz sio, do spania. Resztę czas pokaże ;)