piątek, stycznia 13, 2012

I know what you did last Friday 13th...

Kolejny piątek trzynastego w moim życiu. Nic spektakularnego jak na razie. Nikt mnie nie zabił, nie spadłam z drabiny, nie wdepnęłam w nic paskudnego, nie złamałam nogi. Jedynie w ramach zaskoczenia pada sobie śnieg (Tak, wiem, jest styczeń!). Piątek trzynastego jest jak każdy piątek, a mimo to zawsze jakoś myślę o nim cieplej. Ja wiem, że Ty wiesz, że wiemy oboje, że chodzi o Ciebie.

Od tamtej pory wiele zmieniło się w moim życiu i we mnie. Czy na dobre? Czy na złe? Trudno mi teraz znaleźć na to odpowiedź, gdy siedzę w tej sytuacji zagrzebana aż po uszy. Może za, dajmy na to, 50 lat będę w stanie spojrzeć na ten czas i jakoś obiektywniej go ocenić, ale na razie jest to niemożliwe. W każdym razie, piątek trzynastego namieszał w moim życiu, bez niego nie byłabym dziś tym, kim jestem. Może nie jestem z tego w stu procentach zadowolona, bo życie nie układa mi się jak księżniczce w disneyowskiej bajce, ale do cholery, nie jest źle.

Chyba, że to właśnie taka powolna klątwa piątku trzynastego... Namieszać we łbie, sprawić, że zatraci realne postrzeganie rzeczywistości, swoją osobowość, zacznie wariować i w końcu wyląduje w zakładzie dla obłąkanych? A wszystko to pięknie rozłożone w czasie, żeby nikt nie spostrzegł jak jad powoli sączy się do organizmu i w ciągu lat zamienia go w śliniącego się, tłukącego łbem o ścianę zombie?

Who knows?

poniedziałek, stycznia 02, 2012

Z nowym rokiem świeżym krokiem

Święta minęły mnie, nie zatrzymały się na światłach i popędziły dalej na czerwonym. Magia świąt wybrała w tym roku ciepłe kraje, omijając mnie i mój dom, śnieg obraził się na nas i w tym roku nie spadł wcale. Ale to nic. Było dobre jedzenie, choinka, fajne prezenty, luz, blues i śniadanie w piżamach. Może być.

Sylwester też na luzie, w małym gronie, przy kominku, dobrym jedzeniu i muzyce. Nie mam parcia na sylwestrowe bale w krynolinach, przy wiedeńskim walcu i w diademie na głowie, więc to było to, czego oczekiwałam. W końcu sylwester to jeszcze jeden dzień w roku, nie ma się co spuszczać ;) Przyjdzie kiedyś czas na bale.

Nowy Rok zaczął się rodzinnie, śmiesznie, na luzie, w gorących dyskusjach, podczas dojadania sylwestrowego jedzenia. Przyjemnie. Ale mam w sobie jakąś pustkę. Było fajnie, i tyle.
Noworoczną listę zrobiłam (co rzadko czynię) bez większego zapędu do realizacji kolejnych punktów. Uda się? Zajebiście! Nie? Trudno. Wiem, że z takim podejściem to ciężko coś zrealizować, ale tak już jest. Nie wmawiam sobie, że ten rok będzie niesamowity, wyjątkowy, inny od poprzedniego, kosmiczny. Sam z siebie taki nie będzie. Jak będę chciała to taki się stanie, sam z siebie nigdy.
No chyba, że w końcu pierdolnie w nas asteroida lub Ziemia rozstąpi się, pochłaniając nas w ogniach piekielnych to wtedy można powiedzieć - No, rok na miarę filmów Spielberga. Z pierdolnięciem.

Ogólnie wpis jest bez polotu, bez ładu i składu, ale chyba dlatego, że właśnie sama się tak czuję. Potrzebuję kopa, speeda, tęczy i spadających z nieba jednorożców, żeby wyrwać się z letargu. A nade wszystko chyba potrzebuję konkretnego zajęcia, które wypełni mi czas, który tak pięknie ostatnio marnuję.