Herbata z konfiturą z bzu, jazzowa płyta ukochanego zespołu, zapach suszących się, świeżo wypranych ubrań, miękki patchworkowy koc uszyty przez mamę, otulający moje zmarznięte stopy. Niedziela.
Nie odczuwam skrupułów, gdy weekend spędzam leniwie, spokojnie, powoli. Gotuję dobre rzeczy, śpię długo wylegując się wśród miliona poduszek. Słucham muzyki, biorę niespieszny prysznic, robię nam dobre śniadanie. Czasem spotkamy się ze znajomymi, pójdziemy do kina albo do knajpy. Nie chodzimy na imprezy ani całonocne popijawy. Pewnie większość powiedziałaby, że prowadzimy nudne życie emerytów. Że mamy po dwadzieściaparę lat, a nie szalejemy, nie przeżywamy ekscytacji, przypadkowego seksu w toalecie na dyskotece, nie pijemy Jagermeistera z wódką, nie bierzemy ecstasy, następnego dnia nie umieramy od kaca i nie wymieniamy ze znajomymi doświadczeniami typu: kto, kiedy i ile wyrzygał.
Ciekawa jestem ilu młodych ludzi dało się wkręcić w ten wir, gdzie wszyscy muszą koniecznie prowadzić taki styl życia, bo to modne, hipsterskie, tak wypada, bo wszyscy tak robią. Ilu z nich marzy o siedzeniu pod kocem w fotelu, czytaniu książki, jedzeniu francuskich rogalików, głaskaniu po karku ukochanej osoby, która zasypia z głową na waszych kolanach. O nicnierobieniu, nicniemuszeniu, po prostu byciu z sobą i dla siebie.
Uwolnijcie się z przymusu, załóżcie ciepłe skarpetki, weźcie na kolana kota, do ręki książkę, puśćcie dobrą muzykę i chill out.