Zbieram się i zbieram i zebrać się nie mogę, żeby w końcu spreparować tego posta.
To był wariacki miesiąc w moim życiu, które diametralnie się zmieniło.
Wczoraj minął miesiąc, odkąd zaczęłam pracować, a trochę więcej odkąd przeprowadziłam się do Wrocławia i wiodę sobie samodzielne/samotne życie.
Muszę przyznać, że zadziwiająco dobrze to znoszę. W pracy jest nieźle (oprócz tej cholernej nudy), poznałam mnóstwo fajnych i pomocnych ludzi (99% to mężczyźni!), podciągam się z angielskiego i francuskiego i ogólnie jest pozytywnie.
Powoli poznaję Wrocław, choć nie ukrywam, że samej nie mam aż takiej motywacji, żeby wyruszać na wycieczki poza moje małe mieszkanko. Samej po prostu naprawdę nic się nie chce. Nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o brak M., ale też o brak przyjaciół, czy bliższych znajomych, z którymi mogę spędzać czas. Owszem, mam tu brata, na którego mogę liczyć w momentach kryzysu, ale czasem brakuje mi jakiejś bardziej kobiecej duszy, której można się wyżalić, a potem wspólnie schlać i pójść na zakupy (niekoniecznie w tej kolejności).
Generalnie, zaskakująco dobrze sobie radzę. Jestem typem panikary, która nienawidzi zmian, a mimo to jakoś daję radę. Na początku nie byłam nawet strasznie zestresowana, po prostu ze stoickim spokojem przyjmowałam wszystko, co się wydarzyło. Zupełnie jak nie ja. Albo nie. Jak ja, tylko że na prochach uspokajających. A przysięgam, z ręką harcerza na sercu, że nic nie brałam. To chyba dobrze, nie?
I ogólnie kotłuje mi się w głowie milion myśli. Jak je przesieję przez sito i ogarnę, to może pojawi się tu coś więcej.