Chcę przestać się zamartwiać, denerwować, dołować, płakać, być zazdrosną, wkurwioną, niezrozumianą i niespełnioną. Móc spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie, że jestem zajebista i niczego mi nie brakuje. Że liczę się tylko ja, ja i ja. I mój święty spokój, moje spełnienie, moje szczęście. I chcę w to uwierzyć i wcielić w życie. Jak co roku.
Chcę cieszyć się, przeżywać radosne chwile, wciągać świąteczny klimat jak kokainową kreskę i błogo nie mieć żadnych prawdziwych myśli. Ograniczać się do zjedzenia ciasta, nakrycia ciepłym kocem, siedząc w fotelu, posłuchania ulubionej muzyki, wypicia herbaty z imbirem. I za najważniejszą myśl dnia uważać : To co dziś zjem na obiad?
Poważne myślenie zajmuje mi zbyt dużo czasu. Zamiast żyć życiem realnym, żyję urojonym gdybaniem i 'acojeśli'. Z moim podejściem powinnam ubrać się togę, przenieść do starożytnej Grecji i stworzyć jakąś kurewsko zawiłą i nikomu niepotrzebną filozofię, opartą na moich schizofrenicznych myślach. A potem dzieci całego świata klęłyby na mnie, ucząc się moich teorii na lekcjach filozofii czy historii.
Wracając jednak do głównego nurtu spraw (zbyt często ostatnio odbiegam od tematu, za dużo myśli!), na Boże Narodzenie chcę stać się świątecznym zombie, który do znudzenia będzie powtarzał frazę "Ciaaastooooo", a nie "Ja pierdolę, co ja robię w swoim życiu, dlaczego nic nie robię, dlaczego z nim jestem, kurwa mać, ja pierdolę, to wszystko nie ma najmniejszego sensu".
Taka miła odmiana.
I w ten tradycyjny sposób kończę, bo chce mi się płakać.
A co, kto zdołowanemu zabroni?