Do popełnienia tego wpisu próbuję zmusić się od kilku dni. Nie, żeby nie chciało mi się o tym pisać, bo temat jest nudny, tylko jakoś przestałam czuć potrzebę przelewania tego tutaj. Obgadałam, rozmyślałam i przeżywałam moje wakacje milion razy i nie chce mi się wałkować tego tutaj.
W skrócie: było mega zajebiście. To w bardzo wielkim skrócie.
W ramach większych detali: słońce, 40 stopni celsjusza, niemiecko-włoskie Alpy, kręte dróżki, skały pnące się do nieba. Wielkie miasto nocą, niesamowite 6 godzin spędzonych w muzeum, przyjaciele niewidziani od lat. Jezioro pomiędzy górami, błękitna woda, pływanie z łabędziami, pizza jedzona na plaży połączona z patrzeniem w rozgwieżdżone niebo. Nocne pływanie, podniecanie się każdym przejeżdżającym Porsche i Vespą (a były ich tysiące!), piękne włoskie wille, architektura, zamki, balkony i place. Verona i najsławniejszy balkon świata, biust Giulietty, mrożone lody w największy upał. Godziny spędzone na plaży, leżenie pod drzewami, skakanie z pomostu.
To tylko część z tego, co udało się przeżyć w te kilka dni. Naprawdę świetne wakacje, które mogłyby się nie kończyć. M. już wie, że można i że jest cudownie. Jest szansa na cud i stopniową zmianę. (Taaa...)
Anyway, wakacje zakończone, teraz trzeba zacząć żyć życiem poważnym.
Ktoś ma pomysł jak to zrobić?